"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 31 sierpnia 2008

"Foe" - John Maxwell Coetzee



Chyba każdy z nas zna "Robinsona Crusoe" Daniela Defoe (właściwie Daniela Foe). Przyznam, że mnie ta lektura szkolna zupełnie nie ciekawiła, zupełnie nie fascynowała. Tak to bywa z lekturami szkolnymi, że albo są źle dopasowane do wieku, albo nie trafiają w gusta młodych czytelników. Wspominam dziś tą książkę, jako że przeczytałam właśnie „Foe” Johna Maxwella Coetzee. Jest to druga powieść tego noblisty, którą poznałam. Po „Hańbie” wyrobiłam sobie dobre zdanie na temat jego pisarstwa.

„Foe” jest jednak zupełnie inną, zaskakującą powieścią. Powieścią, która jest zbudowana na historii Daniela Defoe, opowiadającej o Robinsonie Crusoe i Piętaszku.
J.M. Coetzee stworzył alternatywną wersję tej opowieści. I jak dla mnie bardzo ciekawą. A mianowicie historię rozbitka Kruzo i Piętaszka, opowiada w listach niejakiemu panu Foe, Susan Barton. Kobieta, która dziwnym trafem wylądowała na wyspie zamieszkiwanej od bodajże piętnastu lat przez Kruzo i Piętaszka. Jej historia pokazuje znanych nam z czasów szkolnych bohaterów zupełnie w innym świetle. Tak, jak historia spisana przez J.M. Coetzee, pokazuje nam pisarza Daniela Defoe, również w nowym blasku, niekoniecznie chwały.

Ciekawie J.M. Coetzee zrealizował swoją koncepcję powieści, dając nam do myślenia podczas lektury, wydawałoby się o Kruzo, Piętaszku, Susan Barton i panu Foe, a właściwie o istocie i roli pisarza, a w szczególności o istocie i roli narracji. Bo historię Kruzo opowiada Susan Barton, jednakże spisanie tej historii powierza ona panu Foe. A pan Foe z historii Susan Barton tworzy zgoła inna historię, niżby ta kobieta tego sobie życzyła. Bo sama opowieść o Kruzo i Piętaszku, o wyspie, według pana Foe jest mało ciekawa. Ciekawsza będzie opowieść o Susan Barton, która szukając porwanej córki, trafia na wyspę, a następnie zostaje uratowana i szczęśliwie wraca do Anglii, tu spotykając swoją córkę. Ciekawsza dla pana Foe. Dla Susan Barton czas spędzony na wyspie z Kruzo i Piętaszkiem jest jedynym i prawdziwym tematem opowieści.

J.M. Coetzee w tej dość krótkiej książce daje czytelnikom niezły orzech do zgryzienia. Pozostawia po lekturze z pytaniami na ustach o istotę narracji i rolę pisarza. No bo przecież od pisarza zależy opowiadana historia. J.M. Coetzee opowiedział alternatywną wersję historii o Kruzo i Piętaszku bardzo ciekawie. Zabawił się z czytelnikami niejednoznacznością, lekko drocząc się z prawdą i nie dając jasnego zakończenia.

niedziela, 24 sierpnia 2008

"Ugrofińska wampirzyca" - Noemi Szecsi


Jerne Volta-Amperé ma dwadzieścia kilka lat. Mieszka ze swoją babką na poddaszu kamienicy w Budapeszcie. Babka jest dość nietypową kobietą, mającą decydujący wpływ na życie młodej Jerne. Jerne jest wampirzycą, jej babka też.

Jerne jest nieprzystosowana do życia jako wampirzyca, jest cyniczna, egoistyczna, bywa złośliwa, czasami arogancka. O sobie mówi, że jest typem schizoidalnym, hołdującym raczej działaniom samotniczym. Odkąd skończyła trzynaście lat planuje, że przeczyta w całości „Kapitał” Marksa. Panicznie boi się oddziaływania współczesnej literatury na swoją twórczość. A jej pasją jest pisanie bajek, których bohaterami są zwierzęta: królik o imieniu Inicjatyw, Kret o aksamitnym futrze, choleryczny Chomik. Ale jej bajek nikt nie chce wydać. Dlaczego? Wystarczy przytoczyć jedno zdanie: „Lis przez całe popołudnie był oralnie sfiksowany”. Czy to jest słownictwo nadające się do bajek dla dzieci? Sami widzicie, dlaczego Jerne cierpi. Tak kocha pisanie bajek. Na temat bajek Lewisa Carrolla, Beatrix Potter i Hansa Christiana Andersena wie wszystko. O ich życiu też sporo.

A jej wiekowa babka nie może znieść, że jej wnuczka stroni od wampirzego żywotu. Babka, która znała Franciszka Liszta, Oskara Wilde’a, która w notesie ma numer telefonu do samego szatana, która kąpie się w wannie pełnej krwi, próbuje za wszelką cenę obudzić w wiarołomnej Jerne wampirzą naturę. A Jerne zamiast tego woli pisanie bajek i nie raz wprawia babkę w osłupienie np. pytaniem „Czy wampiry pragną nirwany?”

Jerne pracuje wpierw w wydawnictwie Elektra i S-ka, a następnie na skutek pewnych okoliczności na zmywaku z wegetariańskiej knajpce. Ma przygody natury damsko-męskiej i damsko-damskiej. Przez pewien czas dzieli pokój a aniołem, od którego zapachu babce robi się niedobrze, ale jak stwierdza babka, anioł świetnie masuje stopy.

Jest edukowana przez babkę, która wykłada jej przyjemności, jakie można czerpać z mężczyzn:

„Nie szkodzi, że wybrałaś mężczyzn. Będziemy się dzielić. Jest ich w bród i naprawdę warto się z nimi zadawać. Przede wszystkim są całkiem sporych rozmiarów, a więc mają wystarczającą ilość krwi. Poza tym są złożeni z tylu atrakcyjnych elementów, że najchętniej po wyssaniu krwi rozkładałabym ich na kawałki i przyglądała się. Pełne wargi, orzechowe, piwno-zielone, jasnoniebieskie oczy, gęste, łukowate brwi, szlachetne nosy, podgolone karki, falujące kosmyki, zgrabne uszy, kościste i długie palce, silne nadgarstki, owłosione i nagie torsy, umięśnione ramiona, uda. Nie interesują mnie ich charaktery ani wykształcenie, ale od ich ciał kręci mi się w głowie bardziej niż od trufli.”

Jerne w połowie powieści umiera i rodzi się, jako 100% wampirzyca ku uciesze babki. A babka? Babka odda swój wampirzy żywot zupełnie przez przypadek, sama wpierw planując śmierć swojej wnuczki.

Jerne Volta-Amperé to bohaterka i jednocześnie narratorka książki młodej węgierskiej pisarki Noemi Szecsi, książka ma dość intrygujący tytuł „Ugrofińska wampirzyca”.

Przeczytałam ją przypadkowo, no bo właśnie ten tytuł rzucił mi się w oczy na bibliotecznej półce. To lekka proza, powiedziałabym, że nawet bardzo lekka, zakręcona i pełna absurdalnych szczegółów. Bo czy książka o wampirach może mieć jakieś moralizatorskie przesłanie, albo czy może poruszać tematy filozoficzno – egzystencjalne? No jasne, że nie. Zresztą zapewne nie to było celem i nie to przyświecało autorce, gdy tworzyła swoje dzieło. Książka jest przezabawna, wciąga od pierwszej strony, a Jerne wzbudza ogromną sympatię czytaelnika. Książka ma taki – jakby to powiedzieć – bardzo wschodnioeuropejski klimat. Jest ironiczna w treści, ale co ważne, ironia dotyczy prawdziwego życia.

Bo "Ugrofińska wampirzyca" Noemi Szecsi jest tak naprawdę książką o współczesnych mieszkańcach Węgier, o ich mentalności, kulturze i zachowaniu. Jest ciekawym i oryginalnym spojrzeniem na dzisiejsze Węgry (w książce jest wspomniany „Harry Potter”).

Wydawnictwo Czarne, które wydało „Ugrofińską wampirzycę” w serii EUROPEJKI tak pisze o całej serii:
„Autorkami EUROPEJEK są pisarki z Polski, Niemiec, Ukrainy, Węgier, Chorwacji i innych krajów europejskich. Ich powieści ukazują życie współczesnych kobiet, które – podobne do siebie, a zarazem bardzo różne – stają przed rozmaitymi wyborami: osobistymi, intymnymi, życiowymi. Książki z serii EUROPEJKI odzwierciedlają współczesny świat i stanowią próbę zrozumienia i oswojenia go, próbę nasyconą emocjami i ironią, refleksyjną i pełną humoru.”

Oto przedstawiłam i nieco scharakteryzowałam książkę, którą właśnie przeczytałam. Mnie się podobała i nie żałuję czasu, jaki jej poświęciłam.

środa, 20 sierpnia 2008

„Młodość stulatka” - Mircea Eliade


Zdarzyło mi się w życiu nie raz zastanawiać, co zrobiłabym z życiem i jak ono by wyglądało, gdybym nagle odkryła, że nie starzeję się, że otrzymałam od losu niespodziewany dar życia wiecznego. Co wtedy począć z darowanym czasem? Jak spożytkować ten niezwykły prezent? Czy cieszyć się z niego? Czy się przerazić? Myślę, że w moim przypadku bardzo szybko radość zamieniłaby się w stan depresji. Z wielu powodów. Życie wieczne, to nie dla mnie! Niech mi będzie dane żyć kilkadziesiąt lat i nauczyć się dobrze wykorzystać czas. Choć pewnie na starość pożałuję wielu rzeczy, których nie uda mi się przeżyć, doświadczyć, dotknąć...


Wpadłam znów w zadumę. Przez książkę. Przez „Młodość stulatka”, niewielką powieść, której autorem jest rumuński indolog, filozof kultury, eseista i pisarz Mircea Eliade. Bo to dobra książka była! – rzekłabym z mocnym na „dobra” akcentem, parafrazując słowa pewnej postaci z pewnego polskiego filmu.
Przeczytałam „Młodość stulatka” i nie mam złudzeń, że czas to pojęcie-zjawisko, które wciąż jest dla człowieka wielką tajemnicą. Tak jak tajemnicą jest życie.
Czytając wcale niespiesznie powieść Eliade, z każdą stroną coraz bardziej podobał mi się pomysł autora. Obdarzył on swojego bohatera darem „życia bez śmierci”, modyfikując w ten sposób motyw, który chyba można spotkać wśród baśni, legend czy mitów wielu narodów świata: Otrzymasz dar życia wiecznego, będziesz piękny i młody, ale w zamian... No właśnie! Każdy skutek ma swoją przyczynę.
Dominik Matei, siedemdziesięciolatek, bohater „Młodości stulatka”, uderzony w sam szczyt czaszki piorunem, otrzymuje nowe życie. Wpierw leży w szpitalu i wraca do życia, bo w takich przypadkach przeżycie przy spalonej prawie w 100% powierzchni skóry, to cud. W tym szpitalu następuję jego przemiana. Nie dość, że wbrew logice i medycynie wyzdrowiał, to jeszcze odmłodniał. Dosłownie. To początek jego nowego życia. Życia, które go zaskakuje; marząc niegdyś o tym, aby posiadać wszechstronną i wręcz nadludzką wiedzę, staje się mężczyzną, który nie ucząc się, w zupełnie niepojęty dla niego sposób wszelką pożądaną wiedzę posiada. Jednak nie jest on typem człowieka zachłannego, każdy kolejny krok życia planuje, poważnie rozważa. Świadomy tego, co go spotkało, próbuje rozwikłać zagadkę swojej przemiany.

Eliade bardzo oszczędnie konstruuje fabułę. Podając czytelnikowi tylko te treści, które są istotne. I dlatego rozpoczynając swoją powieść w 1938 r., a kończąc ją w 1968 r., pozwala na wędrówkę Dominika z miejsca na miejsce bez podawania pośrednich faktów. W jaki sposób Dominik żyje raczej się domyślamy, niż wiemy. Raz jest w Bukareszcie, raz z Weroniką na Malcie, potem w Genewie, w Irlandii, podróżuje po świecie i wraca do domu. Do rodzinnego miasta. Przez całe swoje życie prowadzi notatki, prowadzi swoje badania nad przyczyną i skutkiem swojego zawieszenia w czasie. Nie przypadkowo spotyka na swojej drodze życia Weronikę. Bo czas zadrwił i z niej. Spotyka ją coś podobnego... Eliade dotyka w swojej książce wielu teorii, w przypadku Weroniki mamy teorię reinkarnacji.

Nie tak dawno czytałam "Cząstki elementarne" Michela Houellebecqa, który poddawał w wątpliwość wiarę w przetrwanie gatunku ludzkiego w takiej formie, jaką znamy. Houellebecq pisał o mutacji, która zmieni i przewartościuje ludzkość i pod względem mentalnym i genetycznym. Mircea Eliade nie pisał może o mutacji genetycznej, o jakiej mówi Houellebecq, ale on także sugeruje możliwość zmiany, jaka na drodze mutacji nastąpi w człowieku. Jednak, o ile Houellebecq dotyka człowieka fizycznie, biologicznie, o tyle Eliade bada możliwości umysłowe człowieka. Bo Dominik Matei dzięki nieograniczonym możliwościom swojego umysłu jest jakby protoplastą, jest dowodem na mające nastąpić zmiany. Z tym, że w poglądzie Eliade, ta mutacja człowieka pojawi się w następstwie wojen nuklearnych. Dlaczego? Czy będzie to pozytywna mutacja? Nie odpowiem Wam. I tak dużo zdradziłam, choćby w analogii: piorun – wojna nuklearna, powinniście dostrzec sens.

„Młodość stulatka” to nie tylko opowieść o skutkach uderzenia pioruna w Dominika Matei. To powieść o ludzkiej egzystencji, która jest uwarunkowana przez czas. A czas to pojęcie względne. Wymyślone przez człowieka z potrzeby nazywania rzeczy nienazywalnych, niedotykalnych, niezbadanych. W powieści M. Eliade życie zatacza krąg, jak wskazówki zegara zmierzające wciąż i wciąż, dalej i dalej.... Wrócisz do miejsca, z którego pochodzisz, choćbyś przebył setki mil, a potem pójdziesz znowu, w kolejną wędrówkę. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz, itd.
Tak ja to czuję.

Obawiam się, że film, jaki powstał na podstawie książki, nie odda tych filozoficznych treści, których Eliade wcale nie włożył między wiersze. Chyba, że F. F. Coppola zrobił film, w którym refleksja i filozoficzne spojrzenie na naturę człowieka, są ważniejsze, ciekawsze i wartościowsze, niż wszystkie hollywoodzkie mody i nastroje.

niedziela, 17 sierpnia 2008

"Pachnidło"


Wrześniowy „Twój Styl” kupiłam specjalnie dla filmu „Pachnidło”. Film obejrzałam i co mam na jego temat do powiedzenia, mówię:

Dlaczego „Pachnidło” wpierw trzeba przeczytać, a następnie obejrzeć film? Ponieważ książka działa na wyobraźnię, mózg pracuje na intensywnych obrotach. A film? Film nie pozostawia miejsca na działanie wyobraźni. Film jest taki dosłowny. Taki akuratny.
Pewne sceny są do bólu niesmaczne, obrzydliwe i wzbudzające odrazę. A podczas lektury, ten brud, który Patrick Suskind dość malowniczo opisał, można zminimalizować.
Wolę sama sobie wyobrażać targowisko i smród ryb, niż patrzeć na ten obrazek oczami Toma Tykwera.
Moja wyobraźnia stworzyła zupełnie innego Jana Baptystę Grenouille. Mój bohater nie miał takiego bezmyślnego wzroku, takiego głupawego, pustego spojrzenia. Miał spojrzenie człowieka zdeterminowanego przez swoją pasję, pragnącego ziścić swoje pragnienie. A w oczach Bena Whishawa grającego główną rolę widziałam tylko beznamiętne, puste i nawet nie infantylne, tylko płytkie i durnowate patrzenie przed siebie. Nie podobała mi się jego gra. Jan Baptysta Grenouille to młody mężczyzna nieszczęśliwie pozbawiony przez los umiejętności odczuwania miłości, człowiek pozbawiony wrażliwości (sic! pomimo swojej pasji), człowiek posiadający dar, który jest dla niego zgubą. Równie dobrze Tom Tykwer mógł zatrudnić do roli Jana Baptysty jakąś małpę z zoo, bo Ben Whishaw zagrał, jak dla mnie, bezbarwnie, bezpłciowo i bezsensownie.
Na szczęście Dustin Hoffman podbudował mnie trochę, bo już myślałam, że nic w tym filmie mi się nie spodoba. Gra Hoffmana była pierwszorzędna i choć była to rola epizodyczna, stworzony i świetnie ucharakteryzowany Hoffman zagrał Giuseppe Baldiniego tak, jak sobie go wyobrażałam. Niby podstarzały fircyk, niby handlarz i kombinator, niby wrażliwy i okazujący serce Janowi Baptyście.
A kobiety w filmie? O matko! Toż to porażka. Wszystkie puściutkie, płyciutkie, do obrzydzenia efemeryczne i pozbawione ciała (no może oprócz jednej, prostytutki, którą Jan Bapytsta zabija wbrew pierwotnemu planowi).
Przeciwstawienie brudnemu i cuchnącemu XVIII-wiecznemu Paryżowi, młodej i pięknie pachnącej dziewczyny ze śliwkami, za której zapachem podąża jak zaczarowany Jan Baptysta Grenouille, budzi we mnie śmiech, jako niedorzeczne i sztuczne. Nie podobało mi się to, oj, nie. A już łatwość, przebiegłość i zwinność, z jaką Grenouille zabijał po kolei 12 dziewcząt, była zupełnie absurdalna. Czytając książkę miałam zupełnie odwrotne wyobrażenie jego działań. Lekką ręką to można się iść upić, np. po obejrzeniu tego filmu, a nie mordować kobiety, przemykając przy tym przez nikogo nie zauważonym wśród murów i ulic miasta. A już końcowe dwie sceny zupełnie mnie rozbroiły: zbiorowej orgii seksualnej przed, w sumie niedoszłą, egzekucją Jana Baptysty Grenouille oraz kanibalizmu, czytaj: oddaniu się na pożarcie przez Jana Baptystę Grenouille swoim rodakom, pobratyńcom z miejsca swoich narodzin. Nie rozumiem koncepcji Toma Tykwera; dlaczego pozbawił nas możliwości utożsamiania się z głównym bohaterem, współodczuwania świata z jego perspektywy, dlaczego po obejrzeniu filmu nie odczuwam żadnego podniecenia. Mam mieszane uczucia.
A pamiętam swój zachwyt, jak wiele lat temu czytałam „Pachnidło”. Byłam jednocześnie wstrząśnięta i zaczarowana prozą Patricka Suskinda. Mój zmysł węchu podczas lektury kolejnych stron rósł równolegle i wprost proporcjonalnie do kolejnych działań Jana Baptysty Grenouille w celu spełnienia swojego pragnienia.
Książkę uważam za powieść rewelacyjną, film natomiast jako niedościgniony i przeceniony obraz, który nie sprostał pierwowzorowi. Plusem filmu jest bogactwo kolorów, szczegółów i cała warstwa wizualna. Może film ogląda się gładko, historia Jana Baptysty Grenouille jest pokazana dosłownie i wielce brawurowo, jednakże film nie oddaje tej warstwy, która książkę czyni świetną, warstwy zapachowej.
„Pachnidło” to świetne czytadło, bo pewnie do wielkiej literatury mu daleko, ale pomimo tego jest powieścią, która zaskakująco wciąga czytelnika w samo sedno istoty zapachu. Zapachu nie da się ukazać w filmie, nie sposób go odtworzyć i w książce, ale według mnie P. Suskind prawie dosięgnął nieuchwytnego. Podczas czytania moja wyobraźnia działała na zmysł węchu, jakieś impulsy z mózgu wędrowały do siedziska tegoż zmysłu i wręcz uruchamiały proces odczuwania zapachu. Pamiętam to jak dziś. Dlatego książkę będę pamiętać. A film? Film też, ale jako coś, co nieco skrzywiło mi mój obraz, zniesmaczyło i lekko ubawiło.

Arboretum w Bolestraszycach

W sobotę byliśmy na wycieczce. Kierunek: Przemyśl. Cel: Arboretum w Bolestraszycach.

Przywitała nas strasna zaba ;)


A potem było już tylko zielono, zielono, zielono...

I lewitujące "kamienie":


Po wikliniarskim plenerze zostały ciekawe rzeźby:



Kładka przez zarośnięty staw:




Wiklinowa para królików:




sobota, 9 sierpnia 2008

"101 Reykjavik"



Z czym kojarzy mi się Islandia? Przyznam szczerze, że nie za dużo wiem o tym kraju. Że to wyspa, że mają tam gejzery, że jest dużo śniegu, no i kiedyś słuchałam Björk. To by było na tyle. Wczoraj TVP Kultura sprawiła, że na półtorej godziny przeniosłam się na Islandię i bawiłam się wyśmienicie poznając, może nie sam kraj, ale życie młodych mieszkańców stolicy tego kraju. Oglądałam film pt. „101 Reykjavik”. Kino na wskroś wesołe, o ironicznym spojrzeniu na życie niedojrzałego, trzymającego się mamusi, trzydziestolatka. Ale zarazem kino z podtekstem, ciepłą refleksją nad życiem młodych ludzi. Bo problemy i dylematy, w sumie moich rówieśników, są w każdym zakątku kuli ziemskiej takie same. Hlynur, główny bohater, to beztroski facet, który żyje na garnuszku mamusi, noce spędza w knajpach i oprócz imprezowania nie robi nic konkretnego. Zresztą wcale nie zauważyłam, aby mamusia miała coś przeciwko. Prowadzi równie luźne życie i z własnym synem na Boże Narodzenie nie raz przypalała haszysz. A zresztą mamusia to kobieta, która w dość późnym wieku odkrywa swoją lesbijską naturę. Lola przyjaciółka mamy stanie się obiektem zainteresowań i syna. To tyle na temat treści filmu. Bo wspomniany miłosny trójkąt ciekawiej się ogląda, niż opisuje. A konsekwencje tego nieoczekiwanego dla Hlynura szaleństwa hormonów są zaskakujące i wpływające na zmianę życia. Film jest uroczym obrazem, który może i momentami jest nudnawy, zbyt przewidywalny, ale ma to swój urok. Klimat tu przypomina filmy skandynawskie, o których kiedyś pisała u siebie Chihiro. Pozostawia po sobie wrażenie, że Islandia musi być strasznie ciepłym krajem, pomimo ujemnych temperatur. To ciepło jest w ludziach, którzy życie traktują z dystansem, żyją w zgodzie z naturą i poza ciągłą gonitwą za pieniądzem, porządną bryką i willą z basenem. Takich ludzi mi brakuje, ludzi pogodzonych z życiem, potrafiących żyć po swojemu. Zaczynam dzielić się refleksjami o życiu, a miałam polecić Wam ten film, jeśli go wczoraj nie oglądaliście. Ja dziś zaczęłam marzyć, aby kiedyś się znaleźć w takiej lodowej krainie, gdzie natura jest władcą i ma olbrzymi wpływ na mentalność ludzi.


Tak zaczyna się film. Piosenkę wykonuje Beck.

czwartek, 7 sierpnia 2008

Czy to szczęście do kwadratu?

Czy napisanie, że znowu wygrałam, będzie przechwalaniem się? Czy napisanie, że jest to książka „Marilyn, ostatnie seanse” Michela Schneidera, będzie z mojej strony nietaktem? Radziłam ostatnio brać udział w konkursach, radziłam szczerze, serdecznie i bez fałszywej nuty, bo przecież udział innych w konkursach, to dla mnie mniejsze szanse na wygraną. Ale ja egoistką nie jestem! Życzyłam innym powodzenia, a tu masz ci los. Diabli nadali. Znowu ja wygrałam. Zapukał dziś do drzwi kurier i wręczył mi przesyłkę. Od razu domyśliłam się cóż to może być. Wygrałam kolejną książkę. Ku mojej uciesze, a smutkowi innych. Jak mam to rozumieć?

„Sprawa upartej kłamczuchy” - Erle Stanley Gardner


W celu letniego zrelaksowania się przeczytałam „Sprawę upartej kłamczuchy”, której autorem jest Erle Stanley Gardner. Jako, że z kryminałami miałam sporadyczny kontakt, uwzględniając przeczytanie cyklu Marka Krajewskiego o Eberhardzie Mocku i Breslau, podeszłam do tej niewielkiej rozmiarowo książeczki bardzo chętnie. Chętnie, ponieważ podoba mi się ta konwencja, podoba mi się ten gatunek powieści, mam zamiar poodkrywać jeszcze innych autorów tego gatunku, wcale niekoniecznie klasyków.
A „Sprawę upartej kłamczuchy” przeczytałam szybko, bez większego wysilania umysłu i angażowania moich szarych komórek do głębszego rozmyślania. Z założenia miała to być dla mnie lektura lekka i przyjemna. I taka była. A główny bohater książki, który inteligentnie, z zacięciem detektywistycznym, rozwiązuje skomplikowane przypadki swoich klientów, niejaki Perry Mason, wzięty adwokat z miasta Los Angeles, przypadł mi go gustu. Od razu czytając książkę Gardnera nasuwały mi się na myśl oglądane kiedyś namiętnie w tv seriale kryminalne, np. „Na wariackich papierach” z rewelacyjnymi rolami Cybill Shepherd oraz Bruca Willisa. Bo tak mi się skojarzyło, że i klimat podobny, choć w przypadku serialu mamy do czynienia także z elementami komediowymi, a i okoliczności spraw kryminalnych bardzo podobne. Przypomina mi się też inny serial: „Gliniarz i prokurator”, pasujący mi do klimatu, w jakim umiejscowiłabym Gardnera. Zresztą wcale nie zdziwiłabym się, gdyby na podstawie powieści detektywistycznych Gardnera powstały jakieś filmy. To bardzo prawdopodobne. Bo według mnie Gardner to pisarz wyjątkowo filmowy, jeśli mogę użyć takiego określenia. Przeczytałam tylko jedną powieść tego autora, ale sądzę, że większość jest napisana z taką łatwością i klarownością akcji, która jest wdzięcznym materiałem na film.
Nie opowiem w skrócie, o czym jest ta książka, bo myślę, że opowiadanie o kryminale mija się z celem. Ja nie lubię jak ktoś mi zaczyna opowiadać o właśnie oglądanym filmie kryminalnym lub treści przeczytanego kryminału. To drugie jest teoretyzowaniem, bo dawno nie słyszałam z ust ludzi, wśród których żyję, pracuję i z którymi rozmawiam – pomijając, rzecz jasna, męża i Was – żeby czytali książki w ogóle! Natomiast słyszałam, że na pytanie zadane mojemu mężowi przez jakieś znajome, co ja w danej chwili w domu porabiam i usłyszeniu od niego odpowiedzi, że siedzę i czytam książkę, na twarzach tychże znajomych pojawiło się coś w rodzaju zakłopotania, konsternacji, ogólnie wielka cisza. Ha. Bo przecież siedzenie w domu i czytanie książki to taka dziwna czynność, co nie?

Wracając do „Sprawy upartej kłamczuchy” E. S. Gardnera powiem tak: czasem warto zresetować swoje zbyt długo pracujące komórki, przeciążone serwery pamięci i przegrzane światłowody, a lekki kryminał jest bardzo skuteczny. Pomimo, że fabuła wcale nie jest zawiła, wręcz uboga, bez zbędnych wątków, skupiona tylko i wyłącznie na jednej konkretnej sprawie, książka Gardnera jest przyjemna w odbiorze. Nie wymaga skupienia, nie wymaga wnikliwego zapamiętywania faktów. To dobry przerywnik w wędrowaniu po często głębokich i zawiłych meandrach literatury. Jedyną wadą książki, jaką z lekką dozą niepewności dostrzegam, jest fakt, że równie szybko jak książkę przeczytałam, o niej zapomnę. Ale kto wie...

wtorek, 5 sierpnia 2008

2 x niewypał

Wcale nie tak trudno zaprzestać czytania. Jeśli mam dość zawiłych treści, albo nudnej akcji, to nie mam zamiaru się męczyć. Wystarczy, że nie tak dawno przeczytałam „Orlando” V. Woolf. Teraz postanowiłam nie trudzić się. Postanowiłam nie zawracać sobie głowy książkami, które mnie wymęczyły już po 30 stronach. I tak „Cienie w raju" E. M. Remarque zostały oddane dziś z powrotem do biblioteki. Jestem rozczarowana, że przez trzydzieści kilka stron Remarque zupełnie mnie nie zaciekawił. A przecież jego „Łuk Triumfalny” był świetną książką. Drugą pozycją jest „Mały palec Buddy” Wiktora Pielewina. Po przeczytaniu notek, które u siebie zamieściła Zosik, postanowiłam i ja skosztować Pielewina. Podobały mi się urywki, które Zosik zapodała. Jednakże „Mały palec Buddy” to lektura nie dla mnie. Nie przełknę tego absurdalnego rozdwojenia jaźni. Po około siedemdziesięciu stronach powiedziałam dość. Dlaczego aż dwie książki, do których się ostatnio brałam tak mnie przynudziły? Może powinnam, skoro mamy lato, brać się za książki lekkiego kalibru. Spróbuję coś w ten deseń.

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Jezioro Solińskie

Sobota - 2 sierpnia 2008 r. wycieczka do Wołkowyji. Pobudka o 5.00 rano. A potem: relaks nad wodą.
W sobotę spędziłam 4 godziny na łódce. Mąż wiosłował po Jeziorze Solińskim, a ja opalałam się i podziwiałam ogrom wody i wzgórza dookoła.
Woda, woda, woda....


Taką ścianę skalną można zobaczyć po lewej stronie płynąc z przystani w Wołkowyji:



Widok z zapory w Solinie. Zdjęcia zrobione około godziny 18. Słońce zachodziło, a nad jeziorem pojawiły się w oddali mgły:

A to jeden z suwenirów, jakie można kupić na solińskich krupówkach. Świetnie widać zaporę i nasze odbicia:
Dzień był pełen wrażeń. Jezioro, słoneczko, przejażdżka z Wołkowyji (gdzie nocowaliśmy) do Soliny. A późnym wieczorem 1:20 h marszu z Polańczyka do Wołkowyji, bo już żaden autobus nie kursował. Mięśnie czuję do dziś. Ale wspomnienie weekendu nad Soliną bezcenne.