"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

środa, 31 grudnia 2008

Do siego roku!

Rok 2008 r. właśnie się kończy. Jaki był? Taki, jak poprzednie, ani dobry, ani zły. Nijaki. To znaczy, nie wydarzyło się nic szczególnego. Z moich założeń i planów, jak zwykle nic nie wyszło. Dlatego między innymi postanowiłam nie robić żadnych planów, żadnych założeń, kompletnie nic. Ma być od teraz całkowity spontan. W kwestii życiowej, czytelniczej, filmowej, obiadowej i mieszkaniowej. Żadnych stosików książek już nie będę pokazywać. Bo potem mam wyrzuty, że z planowanych lektur za wiele nie przeczytałam. (Choć liczba przeczytanych w tym roku książek, za wielka nie jest, to i tak ja jestem z siebie zadowolona). Żadnych zapisywań z notesie stron www, które chcę zobaczyć, bo potem i tak o tym zapominam. A jak w końcu zajrzę do notesu, to odechciewa mi się wpisywać ciągle www..., www..., www...
Rok 2008 się kończy i dobrze, bo nowy rok 2009, to nowe złudzenia, że może w końcu wydarzy się w moim życiu coś, co zmieni je diametralnie. Nie umiem się pozbyć tej naiwnej wiary, więc skoro ona tak mnie opętała, to niech sobie będzie.
Z czego jestem dumna? W 2008 r. udało mi się zaakceptować samą siebie. To chyba największa rzecz, jaką mogę się pochwalić. Samoakceptacja, jak to słowo dumnie brzmi.
Pod koniec tego roku odczuwam dziwne ukojenie, otępienie, zmęczenie, klapnięcie, wyprucie, zużycie, ogólnie stan zwany tumiwisizmem. Co ma być, to będzie. I tak życiem rządzi przypadek.
Wszyscy Moi Wirtualni Znajomi:
DO SIEGO ROKU!

„Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” - Knud Romer

Ostatnią książką przeczytaną w 2008 r. jest „Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” Knuda Romera. Historia pewnej rodziny, o której opowiada dorosły już narrator. Wspomnienia własnego dzieciństwa stanowią kanwę do snucia opowieści o różnych przodkach swoich rodziców: dziadkach, ciotkach, wujkach... I byłoby to mało ciekawe, gdyby nie fakt, że narrator pochodzi z mieszanej rodziny: niemiecko-duńskiej. Lata jego dzieciństwa przypadają na czas powojenny, kiedy dość żywe są wspomnienia wojny, a tolerancja wśród wrogich Niemcom Duńczyków nie gości. Sama historia chłopca, którego matka była Niemką, a ojciec Duńczykiem, nie byłaby ciekawa, gdyby nie wspomniane opowieści o swojej rodzinie. Bo najciekawsze jest właśnie wędrowanie we wspomnieniach od jednego do drugiego dziadka, od ciotek do wujków. Historie o życiu tych ludzi, o ich osobowościach, przeżyciach i bagażach doświadczeń mają oczywisty wpływ na tożsamość narratora. Tożsamość wciąż niepoukładaną i rozdwojoną. Miłość do matki jest okupiona bólem, ale przecież nie można mieć pretensji do matki, że urodziła się Niemką. Brak pewności siebie związana jest z kloszem, pod którym wychowywany był narrator. Rodzice i on, to obraz z dzieciństwa. Choć pozazdrościć można narratorowi, że tak dobrze poznał historie swoich dziadków, pradziadków. Sięgając do korzeni swojej rodziny, szukał swojej tożsamości narodowej. Według mnie nie znalazł jej. Ale czy koniecznie trzeba się w życiu określać? Czasem lepiej mieć świadomość bycia kimś wyjątkowym, a nie upchniętym w jakieś sztywne ramy.
Co jest warte zauważenia, to to, że historie o niemieckiej i duńskiej rodzinie tworzą ciekawe obrazki, nadające się do sfilmowania. Moja wyobraźnia pracowała, kiedy czytałam tą książkę. I nie zdziwiłabym się, gdyby tę historię ktoś kiedyś sfilmował.
Może książka nie rzuca na kolana, ale czyta się ją ciekawie.

niedziela, 28 grudnia 2008

filmowo

„Ścigani”
„Królowie ulicy”
„Był sobie chłopiec”
„Zawieście czerwone latarnie”
„Serce nie sługa”
„Balzac i Mała Chinka”
„Iris”
„Motyl i skafander”
„Elizabeth: Złoty wiek”
„Labirynt Fauna”

To wszystko obejrzałam przez ostatni tydzień. Ponieważ był to tydzień świąteczny, a telewizja polska, i ta publiczna i niepubliczna, jak co roku dała – za przeproszeniem – ... ciała, obejrzeliśmy z mężem zaległe, czekające na półce filmy oraz te pożyczone. Spora dawka filmów, różnych, choć chyba powinnam powiedzieć, że nie zbyt wysokich lotów. No, może z maleńkimi wyjątkami.


„Ścigani” i „Królowie ulicy” to totalne filmowe katastrofy. Za żadną cenę nie warte uwagi. Niby to nowości w wypożyczalni. Gdybym mogła zwracając filmy zostawić komentarz, ku przestrodze potencjalnych widzów, powiedziałabym, że to typowe amerykańskie gnioty. Na temat „Ściganych” nie napiszę ani jednego dobrego słowa, film wybrał mąż. Miał być lekkim „psychologicznym” filmem na wieczór z dużą ilością strzelaniny i szybkich akcji. No i podejrzewam, że pewnie mąż chciał patrzeć na Angelinę Jolie, to sobie popatrzył, z miną nietęgą. Bo film był przerażająco głupiutki. Wciąż dziwię się, po jaką cholerą wydaje się tyle pieniędzy na takie produkcje. Następny lekki film był jeszcze gorszy. A co mnie przeraziło? W „Królach ulicy” gra Keanu Reeves. Lubię go, naprawdę, mam do niego słabość. Ale w tym filmie zagrał beznadziejnie. Kompletnie nie potrafił się wczuć w graną przez siebie rolę. Grał sztywno, sztucznie i wyniośle, patrząc na jego grę miałam wrażenie, że to jakaś farsa.


Kolejny obejrzany film, to angielska komedia, na której dobrze się bawiłam. Bez większych oczekiwań, bo czego można sie podziewać po filmie, w którym gra Hugh Grant? "Był sobie chłopiec" oglądało się przyjemnie. Bo Hugh Grant jak zwykle gra niedojrzałego, bogatego snoba, którego życie pod wpływem pewnych niezbyt skomplikowanych uczuć i sytuacji ulegnie zmianie. Bo Hugh Grant jak zwykle gra uroczo i tym swoim niewinnym, obleśnym spojrzeniem rozbraja mnie. A film, pomimo że z niskiej półki, ma głębię, jest ciepłą opowieścią o ważnych sprawach.




Zawieście czerwone latarnie” już długo czekały na obejrzenie. Dziwny to film, z jednej strony ciekawy temat, miejsce i czas akcji filmu bardzo interesujący. Ale w pewnym momencie czułam znudzenie. Intrygi między czterema (właściwie trzema) żonami, walka o względy męża, egzotyka Chin początku zeszłego wieku - to mnie wciągnęło. Jednakże tempo filmu i oszczędność w obrazach trochę mnie denerwowały. Na pewno film zapamiętam, bo przez swój specyficzny klimat budzi nastrój i zadumę.


Komedia „Serce nie sługa” miała znowu być zapychaczem wolnego czasu. Ot, pośmialiśmy się trochę, a owszem, ale zakończenie filmu mnie rozczarowało. Amerykanie nie potrafią w oryginalny sposób zakończyć swoich filmów. Większość kończy się na tak zwane „jedno kopyto”. A scena, kiedy jeden psychoanalityk w związku z problemami ze swoim pacjentem trafia na kozetkę drugiego psychoanalityka to już dawno opatentowany przez Amerykanów motyw, mnie nieśmieszący. Ale no cóż, skoro tak ważną rolę w codziennym życiu Amerykanów odbywają sesyjki na kozetkach u swoich terapeutów, może to ich śmieszy.

Potem znowu przeniosłam się do Chin. Tym razem bynajmniej mogłam popatrzeć na piękne górzyste tereny, które dziś już są pod wodą. „Balzac i Mała Chinka podobał mi się. Może dlatego, że ta historia nie była kiczowata, ani hollywoodzko cukierkowata. A przecież to opowieść o młodości i miłości. W czasach reżimu komunistycznego reedukacja wrogów ludu w górskiej wsi może mieć dziwne i decydujące znaczenie na dalsze losy nie tylko reedukowanych. Balzac jako pisarz zakazany to symbol innego świata, do którego zatęskniła Krawcówna. Dla nas, Europejczyków, klasyka literatury światowej była i jest ogólnie znana oraz dostępna. W latach 70. XX wieku w Chinach za czytanie Balzaca można było zginąć. Jeden świat, różnica kilkudziesięciu lat, a literatura wciąż budzi emocje. Film bardzo ciepły i nostalgiczny, mający coś z naszej polskiej tęsknoty za wolnością za czasów walki o niepodległość.

Obejrzałam też „Iris” – opowieść o angielskiej pisarce Iris Murdoch dotkniętej na starość chorobą Alzhaimera. Piękna opowieść o cierpliwości, miłości i życiu z osobą o nieprzeciętnym wnętrzu. Nie chciałabym, aby mnie na starość spotkało to, co Iris Murdoch, to przerażająca choroba, człowiek staje się pustym, wyzbytym z wiedzy, wspomnień, doświadczeń stworzeniem, którym trzeba się opiekować. To bardzo smutne, że życie pomimo życia, staje się ciężarem, utrapieniem.




Po następnym filmie pomyślałam, że człowiek chory jest ostatnio często wykorzystywanym motywem w kinie. To trochę jak branie na litość, wykorzystywanie współczucia dla potrzeb czysto kapitalistycznych. Bo „Motyl i skafander” to kolejna opowieść o człowieku uwięzionym w schorowanym ciele. Wzbudzająca moją ciekawość, podziw i wywołująca u mnie znów rozterki natury moralnej. Podziwiam takich ludzi, którzy pomimo nieuleczalnej choroby mają wciąż wolę życia. Ale podziwiam też ludzi, którzy świadomie chcą odejść. „Motyl i skafander” był dobry, ale zdecydowanie lepszym był dla mnie film oglądany jakiś czas temu, a traktujący o tym samym. Mówię o świetnym „W stronę morza”.

Nadszedł potem czas na epicką opowieść. Lubię filmy kostiumowe, zrobione z rozmachem, oparte na prawdziwej historii. A kostiumy z epoki renesansu wprost uwielbiam. Zawsze wyobrażam sobie, jak ja wyglądałabym w takiej sukni, jaką np. nosiła królowa Elżbieta. Właśnie ona, bo obejrzałam „Elizabeth: Złoty wiek”. Film gatunkowo świetny, choć pod względem scenariusza mało ciekawy. Ale przecież nie można mieć pretensji do historii. Bo historię należy szanować. Cate Blanchett świetnie zagrała jej królewską mość, kobietę dumną, twardą, wyniosłą, ale i potrafiącą pokornie pogodzić się z losem.


Dziś zakończył się ten krótki maraton filmów, jaki sobie zafundowałam. Na koniec zostawiłam piękną baśń filmową „Labirynt Fauna”. To film alegoryczny, pełen poetyckiej wyobraźni. Klasyczny przykład ukazujący potęgę dziecięcej wyobraźni w czasach brutalnych i pełnych okrucieństwa. Mnie to chwyciło, moja wrażliwość została poruszona. Może jestem dużym dzieckiem i dlatego lubię oglądać takie magiczne historie, gdzie świat wyobraźni istnieje obok realnego. Sama czasem do takiego świata faunów uciekłabym.

Ostatnio u mnie bardziej filmowo, niż książkowo. Ale przyznam się, że czytam. Rozpoczęłam dwie książki i mam zamiar je skończyć, bo obie ciekawe. A to dobry znak.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

"Kantata na cztery skrzydła"

Sobotni wieczór spędziłam w teatrze, byłam na świetnej sztuce pt. „Kantata na cztery skrzydła”. Od samego początku siedziałam zaciekawiona i chłonęłam teatralną atmosferę śledząc dokładnie to, co działo się na scenie.

Wpierw dokładnie zlustrowałam scenografię. Zauważyłam wiszące pod sufitem spięte pióra na metalowej konstrukcji, która jakby tworzyła kształt pokoju, pióra w trakcie sztuki zleciały na scenę. Na przeciwległych stronach metalowej konstrukcji zostały zamocowane skrzydła, które brały udział w sztuce. Pióra i skrzydła to akcesoria aniołów, wiadomo. Bo dwójka spośród trójki aktorów występujących w sztuce odgrywała rolę aniołów.

Ale sztuka wbrew pozorom wcale nie była jakimś świątecznym moralitetem, czy religijną opowieścią. Nie, nie było to przedstawienie sponsorowane przez kościół katolicki. Bynajmniej nie!

„Kantata na cztery skrzydła” to wspaniały spektakl dotykający problemów rozchwianej emocjonalnie młodej kobiety, która usiłuje popełnić samobójstwo. Nie udaje jej się to. A żeby było ciekawiej tą decyzją skłania swojego anioła stróża do pewnej intrygi. (A, że jest to intryga dowiadujemy się pod koniec sztuki). Bo wpierw anioł Amhiel pojawia się młodej, niedoszłej samobójczyni i usiłuje ją odwieźć od ponownej próby. Przekonuje ją na swój anielski sposób, stara się uzmysłowić, że jej śmierć nikomu i niczemu nie pomoże, a wręcz zaszkodzi równowadze wszechświata. Wykorzystuje przy tym swoje anielskie sztuczki (migotanie światła, grzmoty, które mają odzwierciedlać gniew niebios). Kobieta jest dość zawzięta, zaskoczona wizytą anioła wpierw niepewnie bada swojego gościa, ale z czasem przekonuje się do niego, raczy go nawet winem, które bardzo smakuje Amhielowi. Rodzi się między nimi specyficzna więź. Jednakże Amhielowi nie dość skutecznie udaje się przekonać kobietę do tego, że warto żyć. Pojawia się drugi anioł Beatiel zaniepokojony działaniami Amhiela. Amhiel jest starym aniołem, cierpliwym, ciepłym, a Beatiel to jego przeciwieństwo, młody, narwany i stanowczy. I oprócz humoru, jaki pojawia się w konfrontacji między kobietą i Amhielem, spora dawka humoru pojawia się także w scenach z udziałem dwójki skrzydlatych bohaterów.

Bo w zasadzie „Kantata na cztery skrzydła” jest sztuką komediową, jednakże z głębszym przesłaniem. Bo oprócz radości i uśmiechu powoduje w człowieku pewną zadumę nad życiem, nad istotą trwania na tym świecie: warto, czy nie warto. Wywołuje też refleksję nad człowieczeństwem w tej najczystszej postaci, gdzie umiejętność wybaczania i akceptowania siebie samego jest największą zaletą. Pojawienie się aniołów jest momentem zwrotnym w życiu młodej kobiety, która swoje życiowe porażki i cierpienia topi w alkoholu. To czego doświadcza przydałoby się każdemu z nas: Amhiel zamienia się z nią ciałem, aby mogła zobaczyć ten drugi świat. Przyznam, że ten zabieg teatralny wypadł całkiem ciekawie, choć wiadomo, że to trudna rzecz naśladować czyjś głos, mimikę, ruchy i sposób bycia.

A kiedy wydaje się aniołom, że wykorzystali wszelkie sposoby oddziaływania na naszą bohaterkę, postanawiają odegrać przed nią scenkę z piekielnym tłem (dosłownie), która w zasadzie stanowi jeden z ciekawszych i trudniejszych fragmentów sztuki. Jeśli chodzi o warstwę scenograficzną: pęka ściana i pojawiają się bramy piekieł, a nasza bohaterka dzielnie próbuje nie dopuścić do ich zamknięcia. Efekt sceniczny świetnie dopracowany.

Wyszłam z teatru będąc pod wrażeniem sztuki, a konkretnie świetnej gry aktorów no i podejścia do tematu bez zbędnego angażowania się w kościelną retorykę. Bo treść sztuki jest symboliczna, pełna komentarzy o kondycji ludzkiej natury. Dzięki humorowi te dość trudne tematy zostały tak podane widzowi, że nie sposób nie zrozumieć przesłania sztuki.
I nawet ja, osoba o dość sztywnym kręgosłupie moralnym odebrałam tą sztukę bardzo pozytywnie. Ja, dla której kościelna retoryka to nic innego, jak demagogia i sianie moralnego zamętu w głowach naiwnych, prostych ludzi, w „Kantacie na cztery skrzydła” nie dostrzegłam żadnego nachalnego nawracania, głoszenia słowa czy wskazywania właściwego sposobu na życie. „Kantata...” w sposób zabawny ale jednocześnie przenikający duszę widza subtelną refleksją, uzmysławia jak słabą jednostką jest człowiek i skłania do osobistych przemyśleń nad własnym zachowaniem.
Ja sztuką jestem zachwycona. Zastanawiałam się nawet czy nie wybrać się na nią po raz drugi.

A co ciekawe, autorem sztuki jest Robert Brutter. Wszystko wskazuje na to, że to ten sam pan, który popełnił scenariusz do „Rancza”.

Zdjęcia pochodzą ze strony teatru

środa, 10 grudnia 2008

i ♥ your blog



Nutta przyznała mi taką plakietkę. Miło mi. Długo myślałam i postanowiłam, że tylko o tym wspomnę. Nie będę nikogo wyróżniała, bo nie umiałabym i nie chciałabym tego robić. Wszystkich, których mam w zakładce: "czytam, lubię, szanuję..." czytam, lubię i szanuję. No to tyle mam do powiedzenia.

wtorek, 9 grudnia 2008

weekendowe oglądanie

Obejrzałam dwa filmy, nie chcę ich streszczać, ale zanotować swoje wrażenia.

„Scoop - Gorący temat” Woodego Allena. Jak Allen gra w swoich filmach, to już mi się podoba, a tym bardziej jak gra prestidigitatora. Jest jak zwykle neurotycznie przewrażliwiony i bezwarunkowo zabawny. Takiego go lubię. Kiedyś zastanawiałam się, czy wytrzymałabym, gdyby mi dane było przeżyć jeden dzień z Woodym Allenem. Jestem pewna w 100 %, że nie! Nie zniosłabym jego fobii, jego nadpobudliwości i objawów ADHD. Ale oglądać go w filmach uwielbiam. Na samo jego strzelanie oczami na wszystkie strony świata reaguję śmiechem. Film nie tak wyważony jak „Wszystko gra”, choć też akcja dzieje się w Londynie. Film nie tak zakręcony jak „Klątwa skorpiona”, choć element magii pojawia się; nie pod postacią hipnozy, ale zaświatów. Drwina ze śmierci jest pierwszorzędna. Scarlett Johansson znowu uwodzicielska, choć może trochę ciapowata. Ta komedia na pewno poprawia humor, pomimo, że jest – no będę szczera – taka sobie. Ja rzadko oglądam komedie, ale czasu poświęconego na oglądanie Allena nigdy nie pożałuję.

„Aż poleje się krew” . Trudno mi się określić, czy podobał się, czy nie. Bardzo wymowny w przesłaniu. Okrutnie prawdziwy. Daniel Day-Lewis genialnie zagrał rolę nafciarza, który bezlitośnie dąży do bogactwa, zatracając się w zachłanności i w samotności. Ale czegoś mi w filmie brakowało, może jakiegoś pozytywnego uczucia. Bo większość scen przesiąknięta była złymi emocjami. Nie dostrzegłam ani jednego pozytywnego elementu. Ale chyba na tym polega wartość tego filmu, że dotykał on tematu dość specyficznego. Opowiadał o krainie, w której nie ma miejsca na wdzięczność, braterską miłość i przyjacielskie relacje. Żądza pieniądza, po trupach do celu. Film nieco przydługawy, pod koniec czułam znudzenie i czekałam na jakieś sensowne zakończenie. No i zakończeniem byłam rozczarowana.

niedziela, 7 grudnia 2008

"Bieguni" - Olga Tokarczuk

Nie wciągnęła mnie tym razem Olga Tokarczuk w swój świat. Książka „Bieguni” okazała się dla mnie zbyt wydumana, abym miała chęci dotrwania do końca. Przeczytanych 185 stron z 450 stronicowej książki wystarczy mi całkowicie, aby wyrobić sobie swoje zdanie. Nie uważam bynajmniej, aby Tokarczuk się wysilała, próbowała imponować, czy też intelektualnie podniecać. Nie, ona ma taki styl bycia, życia i pisania. Mówi o filozoficznych i moralnych wymiarach naszej egzystencji, a że przy tym posługuje się całą masą odnośników do tradycji i kultury, to jej cecha charakteru, którą ma chyba wrodzoną i autentycznie naturalną. Temat „Biegunów” może i jest warty takich analiz, może i trzeba na istotę przemieszczania się/podróżowania spojrzeć, jako na odrębną dziedzinę psychologii. Ale mnie to zaczęło w pewnym momencie nudzić. Człowiek przemieszcza się we wszystkich poznanych wymiarach od narodzin do śmierci, to akurat teza nieulegająca żadnym wątpliwościom. Przemieszczanie się, podróżowanie, zmienianie miejsca bycia i życia, to nic innego jak efekty ludzkich decyzji. Towarzyszące przy tym zmiany w psychice człowieka, to też kompletnie naturalny proces. Każda zmiana powoduje inne zmiany. To efekt domina. A Tokarczuk tą istotą przemieszczania się/podróżowania/wędrowania jest tak zafascynowana, że próbuje tym czynnościom nadać metafizyczny wymiar. Nie przeczę, że taki wymiar często jest bardzo wyraźny. Ale zdecydowanie wolałabym przeczytać wymyśloną przez O. Tokarczuk fabułę z konkretnymi bohaterami, fabułę zbudowaną wokół interesującego autorkę zagadnienia podróżowania. Natomiast taką formą, jaką stworzyła, mnie osobiście nie zaciekawiła. Mam wrażenie, że „Bieguni” to jakby osobisty pamiętnik pisarki, próba zdefiniowania siebie samej, zanalizowania swojego życia, spojrzenia na siebie, jako na istotę uwarunkowaną potrzebą przemieszczania się. Stąd mnóstwo krótkich notatek, to z podróży, to zasłyszanych gdzieś przypadkowo historyjek, stąd mnóstwo anegdot, które tylko stanowią tło do głębszych refleksji autorki. „Bieguni” to taka skarbonka, do której Olga Tokarczuk wrzuciła spisywane przez swoje całe życie różne, mniej i bardziej ważne i ciekawe spostrzeżenia o człowieku i o jego potrzebie wędrowania. Pewnie jest to wartościowa lektura, to takie kompendium wiedzy o psychologii podróżowania. Ale mnie książka nie porwała w swoje treści.


Pewnie spadną na mnie gromy, jako to tak, że nie zrozumiałam przesłania książki? jak to tak, że nie doceniam wspaniałej pracy Tokarczuk? Ech, chyba wolę obecnie płycizny intelektualne, niż wspinanie się na te wydumane wyżyny.


Wśród tych stron, które przeczytałam znalazłam kilka ciekawych fragmentów, być może, że i w reszcie książki znalazłabym myśli warte uwagi. Ale naprawdę miałam już dość „Biegunów”, dlatego książkę postanowiłam zamknąć i zwrócić do biblioteki. Może kiedyś jeszcze do niej powrócę.

środa, 3 grudnia 2008

Nosowska/Osiecka


Dziś sama sobie sprawiłam prezent, chyba tak na Mikołaja. Kupiłam płytę mojej ukochanej artystki Katarzyny Nosowskiej z piosenkami Agnieszki Osieckiej. Słucham jej jak zaczarowana. Nieśmiertelne piosenki Agnieszki Osieckiej w wykonaniu Kasi Nosowskiej mają nowy, niesamowity wymiar. Płyta jest utrzymana w dość melancholijnym tonie, pełna smutku i zadumy. Nastrojowa i czarująca. Nosowska z tekstów Osieckiej wyciągnęła prawdziwą głębię, tę warstwę pełną niespokojnej miłości, tęsknoty, cierpienia, bolesnej prawdy życiowej o przemijaniu i ciągłym oczekiwaniu na lepsze jutro. To się czuje, to się słyszy. Żeby zaśpiewać teksty Agnieszki Osieckiej trzeba nie tylko mieć talent muzyczny. Trzeba otworzyć się i czuć drugiego człowieka, uzupełnić głosem te treści, które w tekstach zostały ukryte między wierszami. Bo Osiecka to poetka, która swoje życiowe doświadczenia potrafiła ukryć między wierszami. A Nosowska to artystka pierwszej klasy. W jej głosie jest ból, czasem żal do rzeczywistości, zawsze tęsknota. A muzyka? Nowe aranżacje muzyczne piosenek są dopełnieniem głosu Kasi. Muzyka jest mroczna, smutna, wiercąca dziurę w sercu. Dla mnie ta płyta to majstersztyk. Jest pełna wdzięku i w moim klimacie. Za ten przepiękny ładunek emocji, które Kasia włożyła w swój śpiew, należy jej się ukłon. Dziękuję Ci Kasiu za przepiękną płytę!

Znów włączę płytę, zapalę kadzidełko i zgaszę światło. Niech muzyka brzmi w mojej duszy. Może nawet łza się pojawi...
"Na całych jeziorach - ty,
o wszystkich dnia porach - ty.
W marchewce i w naci - ty,
od Mazur do Francji - ty.
Na co dzień, od święta - ty
i w leśnych zwierzętach - ty.
I w ziołach, i w grzybach, w nadziejach, że to chyba - ty.
We wróżbach i w kartach - ty.
Na serio i w żartach - ty.
W sezonie i potem, przed ptaków odlotem,
na wielka tęsknotę - ty,
zawsze - ty.
A w kącie kto stoi? - Ja.
Kto się niepokoi? - Ja.
W kuchennym lufciku - ja.
W paskudnym wierszyku - ja.
A rozum kto traci? - Ja.
Kto łzą się bławaci? - Ja.
I kto czeka z pieczenią mazurską jesienią? - Ja.
Zielono od marzeń - my.
Na kładce i w barze - my.
Do pary, nie w parze,
bezsenni żeglarze.
Na całych jeziorach - my.
Jednak - my."