"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 28 grudnia 2009

"Majtreji” – Mircea Eliade


„Przekonywałem się jeszcze raz, że prości, przyziemni, jednoznaczni jesteśmy tylko my, ludzie białej cywilizacji, oni zaś, ci moi nowi przyjaciele, których tak pokochałem, że pragnąłem się stać jednym z nich, noszą w sobie niepojęte nawarstwienia historii i mitologii, co ich czyni głębszymi, bogatszymi, bardziej skomplikowanymi, niż mi się wydawało.” - Tak stwierdził bohater „Majtreji” powieści, której autorem jest Mircea Eliade.

I ja, po skończonej lekturze, przyznaję mu rację. My, Europejczycy, jesteśmy bardzo przewidywalni, ubodzy duchowo, nie potrafimy dostrzegać sacrum, mamy wąskie horyzonty postrzegania rzeczywistości. Dlatego tak bardzo ciekawi nas kultura wschodu, gdzie metafizyczne uniesienia nie są zagadką, ale naturalną umiejętnością.

„Majtreji” to przepiękna opowieść o miłości. Napisana przez Eliadego w 1933 roku w niczym nie traci na aktualności. Nie traci na wartości, ani nie śmieszy naiwnością. Bo opowieść o rodzącej się miłości pomiędzy młodą Hinduską i Europejczykiem jest nieco sentymentalna i ckliwa, wywołuje uśmiech swą romantyczną oprawą, a także nieco bawi dziecinnymi zachowaniami kochanków. Ale to wszystko jest uzasadnione, kiedy się weźmie pod uwagę miejsce i okoliczności opowieści. Bo Eliade przenosi nas do Kalkuty roku 1929. I co ważne, Mircea Eilade pisząc „Majtreji” opisuje własną historię miłości. Tym większą wzbudza ciekawość, kiedy się wie, że owa Majtreji to autentyczna postać. A książkowy Allan to nikt inny, jak sam pisarz. Ważnym jest też fakt, że Eliade pisze o Indiach, a więc o kraju z tradycjami, mitami, przesądami i religijnymi uwarunkowaniami, których pełno w codziennym życiu. I to wszystko czyni powieść ciekawą, wzruszającą i bardzo przejmującą. Choć tak naprawę sama historia jest banalna. Bo miłość w literaturze jest dość często opisywana, a miłość zakazana, nieszczęśliwa czy tragiczna, to przecież motyw niejednego wielkiego dzieła literackiego.

W kraju, w którym pochodzenie społeczne i religijne konwenanse decydują o wielu sferach życia, miłość Majtreji i Allana z góry była skazana na niepowodzenie. I o tym fakcie oboje wiedzieli, ale mimo to pozwolili, aby uczucie zawładnęło nimi bezwarunkowo. I o tym właśnie jest „Majtreji”. O tragicznie pięknej miłości pełnej mistycyzmu oraz zmysłowych i orientalnych kolorów.
Przyznam, że z olbrzymią ciekawością czekałam końca lektury i koniec mnie zaskoczył. Dlaczego? Może spodziewałam się zakończenia iście baśniowego? Może lekko oszołomiona atmosferą i metafizyką Indii chciałam, by ta miłość otrzymała szansę na przetrwanie? Choć przecież wiedziałam, że tak nie będzie...

Mircea Eliade – rumuński filozof a także badacz mitu i symbolizmu, w „Majtreji” ukazał pewną zależność pomiędzy sacrum i profanum. Pomyślałam o tym, czytając posłowie do książki. Lech Budrecki napisał w nim: „dla Eliadego sacrum objawiało się zawsze poprzez profanum.” I mam wrażenie, że opowieść „Majtreji” idealnie pasuje do tej tezy. Miłość i nienawiść, czystość i nieczystość, namiętność i obrzydzenie, to tylko niektóre antagonizmy, symbole, nad którymi zaczęłam się zastanawiać. Między nimi jest płynna granica. Choć między nimi jest morze różnic. Ale często jedno wynika z drugiego.
Nasuwa mi się na myśl stare polskie przysłowie: „mądry Polak po szkodzie”. I chciałabym rzec, a raczej skarcić Allana (a tym samym samego Eliadego), że sam sobie jest winny. Dlaczego? Nie zdradzę tego, bo i tak wiele już powiedziałam.
Jestem ciekawa powstałej w odpowiedzi na „Majtreji” książki o znaczącym tytule „Mircea”, którą napisała sama Majtreji Devi. Będę jej szukać w bibliotekach. By mieć pełen obraz tej zmysłowej historii.

Jeszcze jedno chcę zauważyć. Kiedyś drukowano książki opatrzone słowem wstępnym i posłowiem. To był świetny zwyczaj. W wydaniu „Majtreji”, które trzymam w ręce (chyba zresztą jedynym wydaniu polskim) jest i słowo wstępne, napisane przez Irenę Harasimowicz i posłowie napisane przez Lecha Budreckiego. Lektura obu tekstów była ciekawa i warta chwil im poświęconych.
Żal mi strasznie, że jedynie starsze egzemplarze książek posiadają te cenne elementy. Słowa wstępne i posłowia były pisane przez znakomitych literaturoznawców, historyków, biografów – osoby posiadające olbrzymią wiedzę, która często dostarczała czytelnikowi niezbędnych informacji do właściwego spojrzenia na dane dzieło. Dziś się tego nie praktykuje, a jeśli, to bardzo rzadko. Czy mam przez to rozumieć, że nie ma na to zapotrzebowania? Bo przecież raczej nie chodzi o brak autorytetów, mogących opatrzyć dzieło literackie swoim komentarzem czy analizą. To taka moja pretensja, tak na marginesie.

czwartek, 24 grudnia 2009






WESOŁYCH ŚWIĄT!
BEZ POŚPIECHU,
BEZ ZŁOŚCI,
BEZ SMUTKU
I BEZ PRZYKROŚCI.
PEŁNYCH POKORY,
SERDECZNOŚCI
I UCZUCIA!




środa, 23 grudnia 2009

"Fruwająca dusza" - Yoko Tawada


Sen to najpiękniejsza rzecz pod słońcem. Tak mówiłam, jak byłam mała i nadal tak twierdzę. Kocham spać i należę do osób miewających dziwne, mocno poplątane sny. Żałuję, że nieuchwytny jest sam moment zasypiania, ponieważ bardzo ciekawi mnie ta chwila, kiedy świadomość zostaje wyłączona. Chciałabym uchwycić ten czas, tak, jak chciałabym mieć wpływ na bieg snu. Tego nie potrafię. Ale sen zawsze kojarzy mi się z przyjemnym odpoczynkiem.

Piszę o śnie, bo mam wrażenie, że właśnie mi się coś śniło: zamotana historia o szkole pośrodku lasu, w której są same kobiety. Wrażenie jest o tyle mylne, bo ja tego nie śniłam, ja to czytałam. Jestem tuż po lekturze „Fruwającej duszy” Yoko Tawady. I jak patrzę na leżącą obok książkę, myślę sobie, że opowieść japońskiej pisarki, to historia, która może wydarzyć się tylko we śnie. Bo tu, tak jak we śnie, wszystko jest możliwe. Głos może zaczarować, myśl może przybrać widzialny kształt, nad głową może przeskoczyć karp, a roślina może zawstydzić kobietę.

Świat we „Fruwającej duszy” jest jak tajemniczy ogród, w którym rosną niby znane nam rośliny, ale jednak zaskakujące nas swym pięknem i właściwościami.
Narratorka powieści, moda dziewczyna Risui, która przybywa do Szkoły, czasem nas denerwuje swoją niekonsekwencją. Czasem zastanawia swoją dociekliwością. A czasem ujmuje naiwnością i uległością. Jest ona zapatrzona w Kikyo – kobietę, która prowadzi Szkołę. Czyta Księgę i chce zgłębiać Drogę Tygrysa. Ale jednocześnie przeciwstawia się Kikyo, wzbrania się przed jej mocą i próbuje poznać prawdę o Szkole. A Szkoła jest miejscem przesiąkniętym tajemnicą. Risui zastanawia się, czy opuścić Szkołę i udać się w świat. Dokonuje wyboru, wie, że Szkoła to jedyne miejsce, gdzie może ujrzeć Tygrysa.
„W świecie poza Szkołą ludzie nie żyją, jak im się podoba, choć można powiedzieć, że to wielki świat. Tak naprawdę wszyscy trzymają się kurczowo jednego miejsca i nie robią nic innego poza zdobywaniem środków do życia. Żyją w świecie bez porównania ciaśniejszym niż my, bo my w Szkole mamy Księgę, więc nawet jeśli wydaje się, że jest tu ciasno, w istocie tak nie jest.”

Japoński sposób widzenia i odczuwania świata dokonuje w głowie, np. takiej, jak moja, istnego spustoszenia. Logika wydaje się absolutnie niepotrzebna, bo, by zrozumieć sens, wcale nie trzeba kierować się jej zasadami. I choć przyzwyczajona jestem do odczuwania magii i potrafię się zadumać nad duszą i sprawami duchowymi, to wciąż zaskakuje mnie i jednocześnie fascynuje japońskie uwrażliwienie i gloryfikowanie duszy.
„Fruwająca dusza” jest przedziwną książką. I ze względu na sposób prowadzenia opowieści i za względu na swą treść. Przenosi czytelnika w świat snu. Niekoniecznie musimy rozumieć reguły tego snu. Ważne, że po przebudzeniu jest się zadowolonym i wypoczętym.
Chociaż czasem może być inaczej, bo:
„To nieprawda, że w nocy koniecznie trzeba spać. Gdy wpatrujemy się w sufit, oczy z czasem stają się mrokiem, a mrok – oczami. Unosząc się na powierzchni morza mroku, doczekujemy świtu. Nie zawsze wypoczniemy, powierzając świadomość opiece snu. Jeślibyśmy mieli obudzić się wykończeni ściganiem we śnie złodzieja na rynku, to lepiej przeleżeć noc, nie śpiąc”.

Język „Fruwającej duszy” jest pełen najrozmaitszych środków stylistycznych, które pobudzają wyobraźnię i urzekają swoim pięknem. Spośród wielu zdań, które mogłabym zacytować, wybiorę na koniec jedno, oddające idealnie piękno języka literackiego Yoko Tawady:
„Gdyby chociaż raz udało mi się przeszyć noc od brzegu do brzegu nitką snu.”


Ja wielokrotnie przeszywałam noc od brzegu do brzegu nitką snu. A Ty?

wtorek, 15 grudnia 2009

"Dom zły"


Od tygodnia zbieram się do napisania o filmie Wojciecha Smarzowskiego „Dom zły”. Głośno o nim i jest chwalony. Więc i ja podzielę się swoimi wrażeniami. Chciałabym napisać choć kilka mądrych słów. Ale za każdym razem, gdy próbuję sklecić coś mądrego, trafiam na pustkę w mojej głowie. Bo film jest ciężki w odbiorze. Warstwa humorystyczna niekiedy wyprzedza warstwę tragiczną, a treść staje się nieznośnie przewidywalna.
Historia jest prosta. Jest rok 1982 i milicja próbuje zrekonstruować wydarzenia, jakie miały miejsce pewnej zimy cztery lata wcześniej w bieszczadzkich Lutowiskach. Dokonano morderstwa i więzień/podejrzany Edward Środoń przedstawia milicjantom wersję zdarzeń. Milicjanci, nie potrafiący się obejść bez rozgrzewającej wódki, ustalają, co następuje: w zimie 1978 roku w domu Dziabasów doszło do podwójnego morderstwa. Ale zanim doszło do morderstwa, Edward Środoń i Zdzisław Dziabas rozkoszowali się pędzonym w tajemnicy przez Dziabasa bimbrem. A jak jest alkohol, to pojawiają się mądre pomysły. Wiadomo, Polak potrafi, szczególnie będąc w stanie wskazującym na spożycie...

To wstęp i szybkie streszczenie filmu, bo treść akurat nie robi wrażenia i mogę sobie pozwolić na zdradzenie wielu szczegółów. Wrażenie robi sposób zaprezentowania tej prostej historii. Dwie warstwy czasowe, które pojawiają się na ekranie, są ze sobą połączone, wiadomo jaką treścią. Raz oglądamy autentyczne zdarzenia z roku 1978, widzimy Środonia i Dziabasa, których przyjaźń rośnie proporcjonalnie do ilości wypitych trunków. A za chwilę widzimy momenty, rekonstruowania przez coraz bardziej pijanych milicjantów, tamtego feralnego wieczoru, w którym doszło do zabójstw. Odpowiedź na pytanie, kto tak naprawdę zabił, pojawia się w odpowiednim momencie, by spiąć w całość i wyjaśnić widzowi dramatyzm przedstawionej historii. Aczkolwiek jest ona stopniowo ukazywana widzowi i momentami wyprzedza właściwy moment jej przedstawienia.

Słowa, które idealnie oddają prawdę o tym filmie, to: śmiech przez łzy. Dodałabym gorzki śmiech przez łzy. Choć prawda w oczy nie kole. Prawda o czasach, o ustroju, o ludziach... Komunizm, jaki był, każdy wie. Jak pracowała Milicja Obywatelska, też wiadomo. O tym, że zawsze należało znaleźć jakąś ofiarę, by oddalić podejrzenia i jeszcze bardziej śmierdzące tropy, w które byli zamieszani wysoko postawieni działacze partii, to też prawda wszystkim znana. I te prawdy mamy w filmie objawione, wcale nie jako nowość, ani też coś odkrywczego. Na ogólną wartość tego filmu nie składają się te prawdy. Wartościowa nie jest również sama historia. O wartości „Domu złego” stanowią tylko artystyczne walory: znakomita gra aktorska, sposób ujęcia tematu i ukazania go od dwóch stron, zdjęcia budujące nastrój grozy i to coś, co w moim przypadku było jakby trafieniem mnie w najczulszą część mojej wrażliwości. Bo pod koniec filmu czułam się, jakby ktoś mnie mocno kopnął. Taki moralny kopniak. Albo takie złapanie za gardło i niemożność zaczerpnięcia powietrza. Coś mną potrząsnęło. Może to tragizm postaci. Może tragizm czasów. A może bezsilność wobec zła, w które mogę zostać uwikłana. Bo nigdy nie wiadomo, do jakiego domu wejdę w gości. Strach przed losem, strach przed przyszłością.
Film warto zobaczyć.

Czy udało mi się napisać coś mądrego, osądźcie sami.
Aha. Porównanie do filmu „Fargo” braci Coen jest jakimś niesmacznym żartem. Absolutnie się z tym nie zgadzam. A co do Q. Tarantino, to życzę, by ten film wpadł mu kiedyś w ręce.

wtorek, 8 grudnia 2009

„Lekcja anatomii” - Philip Roth oraz „Zamki z piasku” - Alessandro Baricco

Z ostatniej wizyty w bibliotece przyniosłam do domu dwie książki. „Lekcję anatomii” Philipa Rotha oraz „Zamki z pisku” Alessandro Baricco. Wybór pierwszego tytułu był podyktowany sympatią do autora. A wybór drugiej książki, nie ukrywam, nastąpił, bo ktoś mi książki Baricco polecił. W bibliotece był tylko ten tytuł, dlatego akurat ta książka, jako pierwsza tego autora, trafiła do moich rąk.

Najpierw sięgnęła po Rotha, ale dość szybko znudziła mnie ta książka. Styl Rotha wydał mi się nazbyt szorstki, jednostajny mało świeży. Znając osobę autora wiedziałam, czego się mogę spodziewać, jaką prozę biorę do czytania. I nawet chciałam sięgnąć po coś bardziej krwistego, wymagającego odrzucenia wrażliwości. Ale tym razem Roth okazał się miażdżącym moją cierpliwość i książka w połowie nieprzeczytana trafiła na regał. A zapowiadało się tak dobrze. Bo „Lekcja anatomii” to książka o bólu, dosłownie o fizycznym bólu, który towarzyszy Nathanowi Zuckermanowi, znanemu amerykańskiemu pisarzowi. I książka, przynajmniej do momentu, do którego dotrwałam, to nic innego, jak opowieść o człowieku, który zmagając się z bólem fizycznym, zmaga się z własną tożsamością. Wszelkie nawiązania do żydowskiego pochodzenia, do poszukiwania sensu życia, do rozpamiętywania własnej przeszłości i próby rehabilitacji, rozgrzeszenia, to łatwo rozpoznawalne elementy prozy Philipa Rotha. I wszystko by mi pasowało, ponieważ lubię prozę, w której zmagania z własną tożsamością towarzyszą bohaterom, a nawet są motorem napędzającym ich losy. Ból potraktowany, jako ciężar, a zarazem moc twórcza, to bardzo ciekawy haczyk, na który się złapałam. Ale niestety, książka w pewnej chwili wydała mi się wtórna. Mówi się, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Ale ja mam wrażenie, że właśnie tego dokonałam. Że u Rotha jakby czas stanął w miejscu. Podoba mi się stwierdzenie, że każdy pisarz, przez całe swoje życie pisze jedną powieść, a każda książka, to jakby maleńki rozdział w tej powieści życia. Być może trafiłam w mało udany rozdział życia Rotha, bo „Lekcja anatomii” nie przypadła mi do gustu.


Natomiast „Zamki z piasku” Alessandro Baricco, to zupełnie inna proza. Absolutnie urokliwa, nieco naiwna i zabawna, ale jednocześnie głęboko przejmująca. Pod warstwą humoru jest warstwa właściwa. Nakazująca zatrzymać się i spojrzeć wstecz. Już samy tytuł książki jest bardzo wymowny. Bo czym są zamki z piasku? Utopią? Nierealnym marzeniem? A jeśli to tędy droga? Bo bez marzeń, bez dziecięcej wiary w możliwość tworzenia wielkich dzieł, choćby z tytułowego piasku, nasza cywilizacja nie doszłaby do punktu, w którym dziś się znajduje. Pamiętamy dobrze nasze polskie szklane domy (kłania się Żeromski).
U Baricco zamki z piasku, to historie o ludziach pełnych pasji, pełnych chęci do życia, działania, do przenoszenia gór. Niestety życie potrafi być brutalne i rzuca kłody pod nogi...

Sympatię budzą chyba wszyscy bohaterowie „Zamków z piasku”. Pan Rail, właściciel fabryki szkła, który kupuje żonie lokomotywę. Nic to, że w Quinnipak nie ma kolei. Pekisch, wielbiciel muzyki, twórca przedziwnego instrumentu humanofonu. „Właściwie był to rodzaj organów, ale rolę piszczałek pełnili w nich ludzie. Każdy wydawał jeden dźwięk: sobie tylko przypisany. Pekisch kierował wszystkim za pomocą prymitywnej klawiatury: kiedy naciskał klawisz, skomplikowany układ sznurków powodował szarpnięcie prawego nadgarstka właściwego chórzysty, czując szarpnięcie, chórzysta wydawał swój dźwięk.”
Hector Horeau architekt budynku ze szkła i żelaza, który w końcu trafia do szpitala dla wariatów. Każdy z nich miał wielkie marzenia. I każdy z nich stracił rozsądek. I kiedy weźmie się poprawkę, że akcja powieści Baricco została ulokowana gdzieś w połowie XIX wieku, to wszystkie eksperymenty bohaterów „Zamków z piasku” są jak najbardziej uzasadnione i celowe. I pomimo, że budzą nasz śmiech, mają w sobie nutkę nostalgii za czasami wielkich odkryć. Bo zauważmy, że nie wzrusza nas widok pociągu, a mieszkańców Quinnipak widok lokomotywy zaciekawiał i zastanawiał. Umiejętność dziwienia się cudom techniki wcale nie znikła. Mnie do dziś dziwi wiele wynalazków.

Książka Baricco z delikatnością i prawie dziecięcą wrażliwością opisuje ludzkie pasje i namiętności. I daje nam odpowiedź ma zasadnicze pytanie: dlaczego człowiek wbrew logice i rozsądkowi daje się porwać swoim marzeniom?
„Pragnienia to najważniejsza rzecz, jaką mamy, i nie można ich oszukiwać w nieskończoność. Dlatego czasami warto nie spać, byle spełnić własne pragnienie. Robi się świństwo, a potem się za nie płaci. I tylko to jest naprawdę ważne: żeby, gdy przyjdzie czas zapłacić, ktoś nie pomyślał o ucieczce i zapłacił z godnością. Tylko to jest ważne.”
Książka ma specyficzną formę, momentami dziwną i zastanawiającą, czasem trudno odróżnić, kto jest narratorem. To jedyne zastrzeżenie do książki. Bo tu nie forma, ale treść i to, co pod nią się kryje, przynajmniej dla mnie, jest ważniejsze. A i ten staromodny anturaż budzi uśmiech. Gdzie ci ludzie, gdzie te czasy, gdzie to miejsce...
Polecam Alessandro Baricco, ja na pewno sięgnę po inne jego powieści.

niedziela, 6 grudnia 2009

Mikołaj sponsorem wycieczki

Jaki dostałam prezent od Mikołaja? Wycieczkę krajoznawczą. Pojechaliśmy z mężem do Odrzykonia, małej miejscowości słynącej z zamku Kamieniec. Dziś po zamku pozostały ruiny i pewna sława, którą temu miejscu zagwarantował Aleksander Fredro. Bo odrzykoński zamek był miejscem wydarzeń na kanwie, których powstała jedna z najlepszych polskich komedii - "Zemsta". Nieopodal ruin zamku znajduje się rezerwat przyrody Prządki, w skład którego wchodzi grupa skał o przedziwnych kształtach. Legenda głosi, że skały są dziewczętami zamienionymi w kamień, ukaranymi za przędzenie lnu w święto, a wszystko oczywiście przez mężczyznę...

Było pochmurno i zimno, ale nam nie straszna była wędrówka ścieżką przyrodniczą. A przyroda w grudniu ma również swój urok. Kolory może przygaszone, szare i bure. Niebo blade i bez słońca. Ale sami zobaczcie, że i w taki dzień można podziwiać cuda natury.

Oto riuny zamku Kamieniec:






A to już widoki z zamkowego wzgórza. Podziwiam skały.






A oto Prządki. Przyjrzyjcie się uważnie, a zobaczycie kobiety zaklęte w skały, pochylone do przodu, z chustą na głowie...







Nie mogłam się napatrzeć na te skały.



Czyż nie fajny prezent mi Mikołaj sprawił?

sobota, 21 listopada 2009

Powrót do normalności

Czy jeszcze ktoś o mnie pamięta? Dawno niczego nie napisałam. Nie będę się usprawiedliwiać, bo tłumaczą się winni. Napiszę, co u mnie, bo kiedy ostatnio o sobie pisałam, dużo się działo wokoło mnie. Niedługo miną dwa miesiące od przeprowadzki, początku remontu i mojego upadku, który zaważył o długim zwolnieniu lekarskim. Czas najwyższy, by podsumować ten okres.

Wróciłam już do pracy. Skończyło się labowanie i wysypianie się. Czas znów pracować na dochód narodowy brutto i czekać na wygraną w lotto. Moja lewa stopa nie doskwiera mi, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, bym jej nie czuła. Ostatnia wizyta u lekarza pozwoliła w końcu nazwać mój uraz. A więc podejrzenie pęknięcia kości okazało się jedynie podejrzeniem, natomiast pewne jest solidne stłuczenie śródstopia i częściowo naderwane więzadła w stopie. Najważniejsze, że chodzę i noga jest cała.
Remont mieszkania dobiegł prawie końca. Dobiegł, ponieważ zostały jeszcze drobiazgi, które nie przeszkadzają w normalnym funkcjonowaniu. Co przeżyłam podczas remontu, wiem tylko ja i osoby, które spotkała podobna „przyjemność”. Prawie trzy tygodnie bez łazienki dały mi w kość. Ale najważniejsze, że mam już nową ładniutką łazienkę. Mogę normalnie wziąć prysznic i nie muszę chodzić po betonie. Mąż ostatnio położył gres w przedpokoju, co pozwala mi mieć nadzieję, że może już się przestanie kurzyć. Bo kurzu i pyłu mam dość. Mogłabym ścierać kilka razy dziennie, bo wciąż osadza się nowy, ale stwierdzam, że to nie ma sensu. Leniwa może jestem, ale na razie to syzyfowa praca.

Mieszkanie staje się pomału przytulne i nasze. Teraz nadchodzi czas na zapełnianie go różnymi przydatnymi i nieprzydatnymi skarbami i klamotami, które na pewno będziemy znosić. Bo nie lubimy sterylnych wnętrz, ascetycznych i pustych pokoi.

Prawie dwa miesiące na nowym, własnym mieszkaniu, a ja nie odczuwam większych zmian w życiu. Przyzwyczajenie i aklimatyzacja nastąpiła bez większych problemów. Obyśmy teraz żyli sobie tu spokojnie do końca dni naszych. Nie chcę w życiu więcej żadnych przeprowadzek, ani żadnych remontów. Co to, to nie! Należę do gatunku ludzi, który nie lubi zmian. Zdecydowanie wolę stałość i życie bez przygód.
Aha! Od jakiegoś czasu poszukuję płyty Michała Żebrowskiego „Lubię, kiedy kobieta”. Czy jest ktoś, kto mógłby mi pomóc i umożliwić dostanie tej płyty?

środa, 28 października 2009

„Na południe od granicy, na zachód od słońca” - Haruki Murakami


Wydawało mi się, biorąc do ręki „Na południe od granicy, na zachód od słońca” H. Murakamiego, że znów będę miała do czynienia z magiczną prozą. Niestety po lekturze jestem nieco rozczarowana. Najwidoczniej w mojej wyobraźni wciąż pierwsze miejsce zajmują te światy Murakamiego, w których magia i jej wpływ na duszę bohaterów, jest szczególnie odczuwalna. Nie przeczę, „Na południe od granicy, na zachód od słońca”, to bardzo subtelna i ciepła powieść o przemijaniu, tęsknotach, niespełnieniu. O szukaniu sensu w istnieniu. O miłości, której nie da się przywrócić, jeśli kiedyś nam umknęła. To piękna powieść, przy której doznawałam wielu chwil pełnych refleksji. Ale czegoś mi brakowało. Może czegoś nie zauważyłam, coś przegapiłam.

Podejrzewam, że większe wrażenie robi na mnie ta proza Murakamiego, w której mamy równoległe dwa światy, ten realny i ten z podświadomości, w których dzieją się niesamowite rzeczy. Przy lekturze książek takich, jak „Tańcz, tańcz, tańcz”, „Po zmierzchu”, „Koniec świata i hard-boiled wonderland” oraz „Kafka nad morzem”, czułam się absolutnie usatysfakcjonowana. Murakami trafił w moją duszę bezbłędnie. Oczywiście przy lekturze „Norwegian Wood”, pomimo, że magii tam nie ma, czułam się równie wspaniale dopieszczona, z innych względów. Ale „Na południe od granicy, na zachód od słońca” nieco mnie rozczarowało.
Hajime, 37-letni mężczyzna, bohater „Na południe od granicy, na zachód od słońca”, to wciąż ta sama postać, której pisarz jest wierny i której rysy dostrzegamy w każdej jego powieści. Świat Hajime przenika charakterystyczna dla Murakamiego nuta tęsknoty za światem doskonałym. Za miłością, której nie da się odzyskać, pomimo starań. Za pierwiastkiem duchowym, którego w pogoni za wygodnym życiem gdzieś się zatraciło. Mężczyzna i jego relacje z kobietami, to również znane motywy, które czytelnikom japońskiego pisarza są znane. Murakami pisze pięknie o uczuciach i o tym, co dzieje się w duszy człowieka. Wciąż mnie tym porywa. Jednakże w „Na południe od granicy, na zachód od słońca” miałam wrażenie spłycenia tematu i łatwizny. Zabrakło mi pewnego mianownika, łączącego te wszystkie elementy, które prozę Murakamiego czynią niezwykłą. Przyszło mi na myśl nawet stwierdzenie, pewnie dla niektórych brutalne, że z tej książki wieje strasznie naiwnością i ckliwością. A przecież tak być nie powinno. Nie wiem, może moje zapotrzebowanie na tego typu uczucia już zostało zaspokojone. Może głębia odczuwania ludzkich tęsknot, poszukiwań i zmagania się z własnym losem, w tym przypadku, nie poruszyła mnie na tyle, bym mogła się tą książką zachwycać. Żal mi, że tak się stało.
Murakami nadal pozostaje w kręgu moich zainteresowań, ale następną lekturą będzie coś twardszego. Bo chyba czas mną wstrząsnąć i pokiereszować moją wyobraźnię, jakimiś krwistymi kawałkami. Już nawet coś przyniosłam z biblioteki...

czwartek, 22 października 2009

o wszystkim po trochu

Wielu z Was ciekawych jest, co u mnie słychać. Nie piszę, ponieważ zajęta jestem pomocą przy remoncie. Pokoje prawie skończone, zostały małe poprawki do zrobienia, ale ogólnie pokoje już funkcjonują. Mąż skręcił meble, ja rozlokowałam nasz dobytek w szafach, komodach, półkach. Przedpokój jeszcze jest placem budowy, ściany raz pomalowane, drugi raz zostaną pomalowane, jak skończona zostanie łazienka. Bo właśnie rozpoczął się remont łazienki. Będzie się jeszcze niesamowicie kurzyło i pył jeszcze nie raz będę ścierać z wszystkiego, co mamy w domu. Ja skułam większość starych płytek, odpadały elegancko, jedynie mąż skuł obudowę wanny, bo mój ojciec dwadzieścia kilka lat temu rezolutnie obudował wannę pustakami i zalał jakąś substancją przypominającą beton. Było ciężko, ale mąż dał radę. Zdemontował wannę. A dziś hydraulik ma rozpocząć montaż nowej instalacji. Najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu będą kładzione płytki i cała reszta urządzeń niezbędnych do toalety. Na razie mamy tylko funkcjonujące wc, a kąpiemy się u moich rodziców. Łazienka wygląda tragicznie, ale wiem, że sprawdzeni fachowcy zrobią nam nową i piękną łazienkę, już niedługo. Płytki kupione, brodzik i kabina prysznicowa też, stelaż do wc podwieszanego też już czeka na montaż, jedynie zakup umywalki i baterii do niej i do prysznica przed nami. Mam cichą nadzieję, że w listopadzie, może w połowie miesiąca, mieszkanie będzie już gotowe w całości.

Mam czasem chwile zwątpienia, czasem stres wpływa na moje samopoczucie i psuje nastrój między mną a mężem. Taka już jestem, słaba psychicznie i źle funkcjonuję w warunkach remontu. Cóż...

Dziś przykleiłam na ścianę w małym pokoju świetną naklejkę ścienną, rozweselającą kolor jednej ściany, jaki wybrałam do tego pokoju. Możecie zobaczyć efekt na zdjęciu. Miała to być nasza sypialnia połączona z miejscem na komputer, ale sypialnią chyba jeszcze długo nie będzie. Powód jest jeden, dość męczący. A mianowicie za ścianą mieszka młode małżeństwo z dwójką małych dzieci. Młodszy, może niespełna roczny Olek (imię znam, bo słyszę, jak matka do niego mówi) ma okropną przypadłość. Codziennie rano, skoro świt, albo i przed świtem rozpoczyna koncert. Płacze, ryczy, wyje. I niestety, ale my to przez ścianę słyszymy. Nie da się spać. A pobudka o 5-6 rano jest męcząca. Póki nie chodzę do pracy i przebywam na zwolnieniu lekarskim chciałabym się wysypiać, ale w tym pokoju nie ma szans. Myślałam o stoperach do uszu, ale postanowiliśmy przenieść się ze spaniem do drugiego pokoju, niby salonu. Oto uroki mieszkania w bloku. A mądrzy budowniczy stawiający blok ściany betonowe wstawili pomiędzy pomieszczeniami w mieszkaniu, ale między dwoma mieszkaniami wstawili ścianę gipsową. Absurd, nie do zrozumienia.
Jeśli chodzi o moją lewą stopę już jest zdecydowanie lepiej. Ból ustał, czasem pojawia się malutki, ale szybko mija. Już nie narzekam na rwanie w stopie, już prawie nie utykam, już mieszczę się w buty, co nie oznacza, że mogę chodzić w butach na obcasie. Wygodne i na płaskiej podeszwie obuwie będę pewnie jeszcze nosić do końca roku. Wizytę u chirurga mam wyznaczoną za trzy tygodnie. Wtedy będę robić rtg i lekarz zdecyduje, co dalej. Ja uważam, że już jest dobrze, najgorsze za mną. Kość widocznie sama się zregenerowała.

W sferze kulturalnej jest u mnie lekki zastój. Słucham dużo muzyki, różnorodnej. Podczytuję „Na południe od granicy, na zachód od słońca” H. Murakamiego. A jutro dokonam zakupu płyty, na którą już się cieszę. Nowa płyta Heya od jutra w sklepach.
No to już wiecie, co u mnie słychać.

niedziela, 4 października 2009

"Enen", "Galerianki", Przeproś"

Udało mi się ostatnio wybrać do kina na dwa polskie filmy, zupełnie różne od siebie: „Enen” i „Galerianki”.

„Enen” okazał się niewypałem. Ani scenariusz, ani gra aktorów mnie nie zachwyciły. Tym razem Borys Szyc, którego polubiłam po „Wojnie polsko-ruskiej”, absolutnie nie pasował do głównej roli, w jakiej go obsadzono. Grał nienaturalnie, nieautentycznie, za nerwowo i bezbarwnie. A ponieważ nie chcę za bardzo zdradzać treści filmu, powiem tylko to, że lekarz pracujący w szpitalu psychiatrycznym na pewno nie zachowałby się tak, jak zostało to pokazane w filmie. Chyba tak to już jest, że do filmów, powiedzmy, jakoś zaangażowanych, nie powinno się zatrudniać aktorów posiadających cechy adekwatne do lekkich filmów komediowych lub sensacyjnych. Widziałam zapowiedź nowego filmu powstającego na podstawie „Ślubów panieńskich” A. Fredry, w którym gra Szyc. O tak, podejrzewam, że tam będzie pasował.

Wracając jednak do „Enena”, nie rozumiem zamysłu reżysera. Historia bez głębszych treści, bez polotu. Już dawno powinni przestać w polskim kinie wykorzystywać wątki i motywy związane z PRL-em i stanem wojennym, z jednego ważnego powodu: to już się przejadło! Mam wrażenie, że im dalej od tamtych lat, tym filmy powstające o tamtej epoce są coraz bardziej kiepskie.


O „Galeriankach” chyba już wszyscy słyszeli. Nie jestem zaskoczona tym, że spośród tak wielu powstających u nas filmów, niekoniecznie trafiających do kin, akurat ten film jest tak nagłośniony i rozreklamowany. Przypuszczam, że stało się to dlatego, że oprócz wartości rozrywkowych, opowiadana historia jest wielce pouczająca, rzekłabym pedagogicznie, niesie ze sobą przesłanie, którego nie da się nie rozszyfrować. Spełnia funkcje społecznie ważne. To dobry film. Dobry nie tylko z powodu głębszej refleksji nad moralnością współczesnych nastolatków. Dobry, dlatego, że jest uniwersalny, dla każdego. Nawet, jeśli nie lubi się współczesnego, polskiego kina, nie przepada się za szybką akcją, głośną muzyką i szokującymi czy drastycznymi scenami. Dobry, bo może obejrzy go spora ilość małolat i dzięki niemu przestanie zwracać uwagę na wygląd swojego telefonu komórkowego, czy najmodniejszych kozaczków. Dziewczyny grające w „Galeriankach” przekonują mnie bardziej swoją grą, niż niejeden aktor z profesjonalnym wykształceniem. Wczuły się w role wręcz perfekcyjnie. Pokazały wielki i naturalny kunszt gry aktorskiej.

„Galerianki” to historia tragiczna, nie tylko ze względu na treść filmu, ale ogólnie w związku z bardzo ważnym problemem, jaki porusza. Dobrze się stało, że takie filmy powstają. Tylko, czy dzięki temu filmowi zniknie problem sprzedawania się za nową bluzkę, czy perfumy? Chciałabym być naiwna i w to wierzyć, ale szczerze mówiąc wątpię, by to coś zmieniło. Kondycja moralna sporej większości nastolatków jest na fatalnym poziomie. Wystarczy wejść do najbliższej galerii handlowej i poobserwować zachowania niektórych osób. Większość reklam i bilbordów skierowanych jest do młodych ludzi, którzy jeszcze naiwnie wierzą, że będą bardzo bogaci i będą perfekcyjnie piękni, bo przecież reklama nie kłamie. Ale nie ma co się temu dziwić, skoro media karmią nas papką. Kult ciała nade wszystko, bądź młody i piękny. Noś firmowe ciuchy, bo bez metki nie ma podnietki. Słuchaj sieczki, zamiast dobrej muzyki. Dlaczego w takiej galerii z głośników nie popłynie np. Bach, albo John Coltrane?
Ok, wiem, starzeję się, zaczynam zrzędzić.


Chciałabym napisać jeszcze o „Przeproś” Aleksandra Kościów. Świetna książka, aczkolwiek nie odważyłabym się porównać jej do prozy H. Murakamiego. Jest zbyt polska, jest zbyt słowiańska. Kościów bardzo ostrożnie przeplata dwa światy, ale nie łączy ich dróg. Owszem, świat rzeczywisty i świat wyobraźni są ze sobą powiązane, ale nie istnieją równolegle. Ja tego nie odczułam.
Jeśli chodzi o treść, to w sumie „Przeproś” mogłoby być książką na poły obyczajową, na poły przygodową z elementami fantasy. Obyczajową, bo dość istotne są przemyślenia bohaterów, ich dylematy i lęki, ich spojrzenie na relacje międzyludzkie, na samotność, na brak miłości, na ból. Przygodową, bo tak naprawdę poszukiwania Szymona, dziecka Marty, która przyjeżdża do Warszawy i spotyka Błażeja, sprawiają, że czytelnik towarzyszy w coraz ciekawszych przygodach głównych bohaterów. Fantasy, ponieważ, jak wspomniałam na wstępie, jest też ten drugi świat, świat jakby z gry komputerowej, której realia nagle w niewyjaśniony sposób przeniknęły do rzeczywistości i uwikłały w swoje reguły kilka osób.

Magia u A. Kościów nie ma tego czynnika poruszającego pokłady mojej duszy, które znajduję u Murakamiego. Kościów opowiada o relacjach między ludźmi, o oddalaniu się od siebie, o tęsknocie, o potrzebie wsparcia. Fragmenty dotyczące wędrówki Dala z tajemniczym medalionem przepełniały mnie dziwnym smutkiem, poczuciem dotykania świata, który czasem pojawia się w moich snach. Bo pisarz w „Przeproś” tworzy świat gdzie zmory senne, lub raczej z gry komputerowej nie dają nam spokoju i zrobimy wszystko by odzyskać spokój. Ale to tylko przygrywka do prawdziwej walki, jaką stoczymy ze złem w czystej postaci.
„Przeproś” to w pewnym sensie studium o człowieku, o wartościach, które od wieków kształtują osobowość i psychikę człowieka. Nie aspiruje do wysokiej literatury, ale poruszane treści wywołują refleksję, a to ważne.

Książka wciąga niesamowicie, ale zakończenie mnie rozczarowało. Bo spodziewałam się większych efektów specjalnych, bo scena kulminacyjna nie spełniła rosnących podczas czytania oczekiwań. Zabrakło mi czegoś, ostatnia strona nie wzbudziła we mnie sytości, jaką lubię mieć po znakomitej lekturze. Dlatego nie mogę powiedzieć, że to rewelacyjna i doskonała proza. Jest świetną lekturą i niech tak zostanie.

wtorek, 29 września 2009

moja lewa stopa

Dziękuję wszystkim za słowa pociechy i troski. Jestem ofiarą, ale jakoś muszę sobie radzić. Z moją nogą lepiej, choć czy dobrze, to się dopiero okaże w najbliższej przyszłości. Szynę gipsową zdjęłam sama w niedzielę. Pod gipsem stopa mi spuchła jeszcze bardziej, gips zaczął mnie uwierać w najbardziej bolące i spuchnięte miejsce, każdy ruch sprawiał mi ból. Obtarł mnie i nie wytrzymałam, zdjęłam szynę sama. Na pogotowiu robiąc tą szynę nie uwzględnili, że stopa może mi jeszcze bardziej spuchnąć, a na dodatek pod tą szyną nie było żadnego opatrunku. Od niedzieli smaruję stopę żelem Altacet, opuchlizna powoli znika, a krwiak występuje na obrzeżach śródstopia i na palcach. Nogę w kostce zginam bez problemu, palcami też ruszam. Opaska uciskowa zastępuje szynę gipsową. Dziś byłam u chirurga. Dostałam zwolnienie na 15 dni, aczkolwiek lekarz zaznaczył, że to na razie. Potem się okaże, jak długo jeszcze potrwa leczenie. Lekarz obejrzał zdjęcie rtg i stwierdził, że według niego jest uszczerbana kość jednego palca i kazał mi jak najmniej chodzić, a jak już to opierać stopę tylko o piętę. Swoją drogą lekarz, u którego dziś byłam, był bardzo wyluzowany. Zwrócił się do mnie tymi słowy, cytuję: „Coś ty k... m... dziewczyno z nogą zrobiła?” A potem po imieniu do mnie, nie opieprzył mnie za zdjęcie szyny gipsowej, zauważył, że na pogotowiu nie zrobili tego pewnie fachowo i na służbę zdrowia ponarzekał. I kto to mówi!? ;) W przyszłą środę kolejna wizyta u fajnego pana doktora Czesława. Mam nadzieję, że jego czarne scenariusze, że mi włoży stopę w gips na 4-6 tygodni, nie sprawdzi się.

Także jakoś sobie radzę. Remont nie jest skończony, przez najbliższe kilka tygodni będziemy musieli mieszkać remontując. Jak wszystko dobrze pójdzie to w sobotę skręcimy meble do salonu i ten pokój będzie już miał „ręce i nogi”. A reszta po kolei: przedpokój oraz drugi pokój. Remont łazienki zostawiam na listopad albo grudzień.

Nasz dobytek już cały przewieziony: oprócz telewizora, bo mąż ogląda właśnie nasze siatkarki. Oprócz laptopa, na którym piszę, bo do 30 września internet jest jeszcze na obecnym mieszkaniu. Oprócz kołderek i podręcznych kosmetyków. Jutro moja matka pomoże mi posprzątać opuszczane mieszkanie a pod wieczór oddajemy klucze.

A zatem dziś ostatnia noc na starym mieszkaniu. Na wynajmowanym! Od jutra już we własnym domku, który za niedługi okres czasu będzie wyglądał, jak należy.

Życzcie mi spokoju, cierpliwości i abym nie panikowała, nie załamywała się i tym samym nie wprowadzała męża w złe samopoczucie. Bo moje depresje odbijają się na nim. A przecież przed nim jeszcze sporo roboty. Dzielne chłopisko z niego, że wytrzymuje z taką niezdarą i marudą, jak ja.

sobota, 26 września 2009

noga w gipsie

Dziś przewoziliśmy pudła z naszym dobytkiem na nowe mieszkanie. Pech chciał, że pod klatką potknęłam się i moja lewa stopa doznała urazu. Spuchła jak bania, a ja zaczęłam utykać. Pomyślałam, że pewnie stłuczenie, jak ta lala. Mąż zawiózł mnie na pogotowie. W kolejce odczekałam swoje i pan doktor po zrobieniu zdjęcia rtg stwierdził, że nastąpiło stłuczenie śródstopia lewego i załadował mi stopę w szynę gipsową, tak na wszelki wypadek. Za 10 dni znowu po foto rtg i do kontroli. Mój urlop remontowo – przeprowadzkowy zamienia się w zwolnienie lekarskie. Jestem teraz ciężarem sama dla siebie. Popłakałam się. Że też teraz musiałam być taka nieostrożna. Za 3 dni przeprowadzka, remont mieszkania wciąż trwa, a ja, ofiara losu, wylądowałam w domu z nogą w gipsie. Nic już mężowi nie pomogę, mam siedzieć w domu. Jestem załamana. Dlaczego akurat teraz!?! No dlaczego!?!

czwartek, 24 września 2009

remont, remont, remont...

Moi drodzy! Od poniedziałku mam urlop. Ale o odpoczynku mogę pomarzyć. Pomagam mężowi przy remoncie mieszkania, do którego się przeprowadzamy, a które dostałam od rodziców (oni tydzień temu przenieśli się do innego). Sama zdemontowałam boazerię w przedpokoju, a potem zdarłam dwie warstwy tapety, które wspaniałomyślnie położyli moi rodzice, zanim założyli boazerię. Co się namęczyłam przy zdzieraniu tapety, to moje. Jedynie pewien płyn do usuwania tapet sprawił, że ściany są czyste, o ile można je nazwać czystymi. Mąż w międzyczasie usunął stare metalowe futryny, które dawniej montowano w blokach. Teraz nadszedł czas na wstawianie nowych futryn (czy ościeżnic, bo chyba tak fachowo się to nazywa). Zacznę dziś szpachlować wszelkie dziurki w ścianach, a są ich setki, potem wyrównanie ścian, potem położenie płyt kartonowo-gipsowych na najbardziej zdemolowaną ścianę. Potem malowanie. Do przedpokoju wybrałam farbę koloru niebieskiego, bo świetnie się komponuje do koloru mebli w przedpokoju i koloru drzwi. Roboty przed nami jeszcze masa, ale damy radę. Mam chwile zwątpienia, mam chwile nerwów, zamykam się w sobie i staję się klapnięta. Ale wiem, że nasze wysiłki nie pójdą na marne. W poniedziałek przywożą nam nowe meble, które składamy sami, mam nadzieję, że instrukcja obsługi nie jest skomplikowana. A we wtorek przeprowadzka. Niestety będziemy musieli malowanie dwóch pokoi rozpocząć już po przeprowadzce. Farby już kupione, wesołe kolory, bo mam dość białych ścian. Na razie musimy się uporać z remontem przedpokoju, bo to tak zwany punkt wyjściowy. Jak już wstawimy drzwi, możemy ruszać dalej: malowanie, wymiana kilku paneli podłogowych, które niestety zostały zniszczone podczas wydzierania metalowych futryn. Potem kładzenie płytek w przedpokoju. Potem remont generalny łazienki. Na szczęście kuchnia jest nowa, bo moi rodzice wyremontowali kuchnię dwa lata temu, więc bynajmniej to pomieszczenie odpada do remontu. Cudownie byłoby, gdybyśmy mogli remontować nie mieszkając, ale musimy zwolnić wynajmowane mieszkanie do 30 września. Jestem straszliwie przejęta tym zamieszaniem. Moje mięśnie stają się prężniejsze i nie czuję już zakwasów. Ręce i nadgarstki trzymają się dobrze. Ale za to, jak cudownie jest wieczorem położyć się po pracowitym dniu i zasnąć snem sprawiedliwego. Dziś zaczęłam pakować nasze książki i ubrania. Jest tego sporo, ale za to mam możliwość zrobić przegląd, już kilka worków z ubraniami powędrowało do pojemników PCK. Trzymajcie za nas kciuki, byśmy sobie dali radę. Byśmy nie zwątpili. By nas optymizm nie opuszczał. By chęci starczyło na cały remont. Ja jestem silna baba, mąż silny chłop, wspólnymi siłami podołamy wszelkim trudnościom, przeciwnościom, wszelkim problemom i zmorom remontowym. Byle zdrowie dopisało. Na razie to tyle relacji. Do usłyszenia.
PS. A „Przeproś” A. Kościów już prawie przeczytana. Jestem pod wrażeniem fantazji i kunsztu autora. Wstępnie mogę polecić, jako świetną lekturę.

sobota, 5 września 2009

cisza przed ...

Nadszedł czas na zmiany w moim życiu. Od kilku miesięcy nieuchronnie zbliżał się ten czas, ale dopiero teraz czuję, że już niedługo coś się zmieni. Będę mogła umeblować własne mieszkanko. Będę mogła wybrać nowe płytki do łazienki i super wygodą kabinę prysznicową. Będę mogła wybrać kolor ścian, może jakąś tapetę. Będę mogła... Będzie tego dużo. Bo przeprowadzam się. 30 września br. oddaję klucze wynajmowanego mieszkania, by od 1 października br. być już na swoim. Jestem tym lekko przerażona, lekko podniecona i wielce zadowolona. Dlatego na blogu cisza. Bo wolne chwile spędzam oglądając, planując, rozmyślając, mierząc, kupując. A wieczorami czytam „Przeproś. Przewodnik gracza” Aleksandra Kościów, książka coraz bardziej mi się podoba i wciąga. A jak skończę czytanie, to powiem, czy słusznie porównują prozę polskiego pisarza do magicznych światów Haruki Murakamiego.

czwartek, 27 sierpnia 2009

„Król kier znów na wylocie” - Hanna Krall

Koszmar II wojny światowej piętnuje człowieka, który go przeżył i trzyma w swoich szponach jego pamięć. Byle o nim nie zapomnieć. Byle cierpieć przez resztę życia. Z poczuciem przetrwania. Z poczuciem bycia więźniem własnych wspomnień. To straszne, że zamiast się cieszyć życiem, rozpamiętuje się śmierć. Śmierć braci, sióstr, rodziców, sąsiadów, znajomych. To straszne, że wolność jest okupiona bagażem często nie do udźwignięcia.

Mam wrażenie, że o takiej osobie opowiada Hanna Krall w książce „Król kier znów na wylocie”. Ta mistrzyni reportażu wie o tym, że aby opowiedzieć o czyimś życiu, należy wybrać odpowiednią metodę działania – opowiadania. Nie trudno się domyślić, jakim tematem Hanna Krall jest zainteresowana. Nie trudno się domyślić, jaką metodę wybierze. Zawsze jest to reportaż, choć może przybierać różne formy.

Opowiadając o życiu Izoldy Regensberg, warszawskiej Żydówki, której udało się przeżyć wojnę, posługuje się stylem oszczędnym, pozbawionym literackich uniesień. Język jest prawie językiem potocznym. Zdania są krótkie. Rozdziały przypominają kadry lub sceny w jakimś współczesnym dramacie. Czyta się szybko. Treść dość prosta, historia jakich wiele. Ale między tym wszystkim jest to coś. Ten sposób, ta krallowa metoda, która czyni z „Króla kier...” książkę szczególną. Opowiedzieć historię Izoldy Regensberg nie jest wielką sztuką, ale zrobić to w sposób, w jaki zrobiła to pisarka, zasługuje na uwagę. Bo historia nie ma prostolinijnego toru, nie ma ciągłości chronologicznej, ale zasada przyczyny i skutku jest zachowana. Choć początkowo czytanie idzie bez większych emocji, im bliżej końca emocje są wyraźne, a sympatia do bohaterki zamienia się we współczucie. Bo Izolda Regensberg, vel Maria Pawlicka przeżyła wojnę, ale całe życie zmagała się z piętnem śmierci.

Od czasu do czasu czytam o II wojnie światowej, czytam o Holokauście, czytam wspomnienia żołnierzy. Zdarzyło mi się jakiś czas temu zobaczyć też bardzo ciekawy izraelski film dokumentalny pt. „Pizza w Auschwitz” zrealizowany podczas wizyty na Litwie i w Polsce Danniego Chanocha, który jako żydowskie dziecko ocalał z zagłady, pomimo pobytu w pięciu obozach koncentracyjnych. Odwiedza po latach miejsca, które pamięta z dzieciństwa, odwiedza obozy koncentracyjne. Nie robi tego jednak z własnej potrzeby, robi to dla swoich dorosłych już dzieci, które przez całe życie wysłuchiwały opowieści ojca, ale nie czuły tego, o czym ojciec im opowiadał. Zasada: zobaczyć na własne oczy, jest jedynym słusznym rozwiązaniem. Zmusza wręcz dzieci do wizyty w Auschwitz. I wtedy przeżycia ojca stają się przeżyciami dzieci. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ale gdy widzi się miejsce tragiczne, w sercu zaczyna coś topnieć... Wtedy pojawia się prawdziwe współczucie, podziw i zrozumienie. I choć Danniego nie opuszcza czarny humor, a podczas podróży śpiewa się prześmiewczą piosenkę o Holokauście, film wcale nie jest śmieszny czy drwiący. Jest to relacja nieco kontrowersyjna, ale jak najbardziej prawdziwa i uczciwa.

środa, 26 sierpnia 2009

Losowanie "Margot"

Uprzejmie informuję, iż sierotką był mój mąż. Karteczki z Waszymi imionami/nickami były koloru żółtego. Wrzuciłam je do wielkiego kubka z kotem, w którym (kubku!) mąż pije rano kakao. Mąż leżąc na sofie, bo akurat coś w tv oglądał, wyciągnął rękę, zamieszał i wylosował jedną karteczkę. Do kogo trafi książka? Holden Caulfield, skontaktuj się ze mną! Los się do Ciebie uśmiechnął, „Margot” Michała Witkowskiego trafi do Ciebie!

sobota, 22 sierpnia 2009

"Margot" Michał Witkowski + BONUS


Miałam olbrzymią przyjemność przeczytać najnowszą książkę Michała Wikowskiego „Margot”. Przyjemność dzięki tej akcji/promocji.

Książkę autor opatrzył mottem z „Metamorfoz” Owidiusza: „W nową postać zmienione chcę opiewać ciała”. I właśnie przemianom będziemy się przyglądać. Przemianom doskonałym, groteskowym, złudnym, żenującym i opłakanym.

Najsampierw poznajemy tytułową Margot. Tajemniczy głos jej szeptał „idź w noc, idź w noc, zaparkuj, zatankuj i idź w noc...” i Margot szła w noc, na parkingi między tiry, w fioletowych pończochach i czarnych błyszczących butach za kolana, by się zabawiać, jakby jutra nie było. Ona, twarda kobieta, co nie jedno w życiu przeszła i nie jedno widziała. Margot, kierowca tira – chłodni, o niepospolitym charakterku i odwadze. Margot, symbol pospolitości i prostactwa. Margot, nocny motyl, królowa autostrad. Margot, studnia tajemnic i wieża Babel. Sacrum i profanum.

Michał Witkowski stworzył postać literacką, jakiej w naszej literaturze jeszcze nie było. Bohaterkę, przypominającą nieco gościa z piosenki Maryli Rodowicz.: „Sing - Sing, nazywają go (ją), bo ma w sobie coś takiego...” – niby z taką nikt nie chce mieć do czynienia, ale jednak coś w niej jest, jakaś prosta, piękna emocja, której w świecie gwiazd śpiewających na lodzie nie ma.

Margot jest uosobieniem tęsknoty za prostym pięknem, zwykłym i pozbawionym telewizyjnej złudy i blichtru. Jest nową bohaterką, stworzoną na miarę naszych czasów. A że czasy mamy ciekawe, jej osobowość jest też ciekawa. Nie można jej oceniać, tylko poprzez rozwiązłość seksualną i prostacki język, jakim się posługuje. Jest gwiazdą na swojej orbicie, po której mkną tiry.
A Michał Witkowski jest jej dłużnikiem, bo to ona jego wykorzystała, by się nam objawić.

Wiem, popadam w zachwyt, ale „Margot” Michała Witkowskiego jest książką, która niesamowicie mi się podoba. Wyczytałam w Dużym Formacie, że wersja pierwotna liczyła 800 stron, jednakże autor musiał ją skrócić. Jakże mi żal, że dostajemy tylko 200 stron. Ciekawość mnie zżera, co na pozostałych mogło się dziać. Bo w książce Witkowkiego cały czas coś się dzieje, nie ma przestojów, nie ma zbędnego lania wody, jest treść konkretna, dosadna i bezpruderyjnie śmiała. Nie piszę, że szokująca, bo samego pisania o seksualnych pożądaniach czy zabawach z grupą kierowców tirów, szokującą nazwać nie można. Jest zabawna i bezwzględnie urocza.

Margot to nie jedyna bohaterka książki. Jest jeszcze święta Asia od Tirowców oraz Waldek Mandarynka. Oni również mają swoje pięć minut.

Poznajemy historię Świętej Asi od Tirowców, czarującej kierowców swoim głosem przez CB-radyjko niepełnosprawnej dziewczyny (wszelkie aluzje przypadkowe, lektura wyjaśnia dlaczego). Asia to uosobienie kompleksów powierzchownej religijności, naiwnej uległości, fanatycznej spolegliwości. Dokonuje się cud, Asia wstaje z wózka inwalidzkiego i spotyka się ze swoimi wiernymi fanami – kierowcami tirów, by dać im noc pełną poezji.

Waldi Bacardi Mandarynka, to chłopak z Rudki pod Suwałkami, przystankers, który robi karierę w Warszawce. Staje się gwiazdą stolycy, bywa na salonach. Dostaje się do domu Wielkiego Brata, jest bożyszczem tłumów. Tańczyć nie umie, ale nagrał płytę i ma śpiewać na samym Sylwestrze na Rynku we Wrocławiu. Warszawski lans to jego styl. Do czasu wielkiego upadku...
I Asia i Waldi pojawiają się na drodze Margot, a cała historia dzieje się jednej nocy, dokładnie w ciągu 9 godzin przymusowego odpoczynku dla kierowcy tira.

W ciągu 9 godzin można przeczytać książkę Witkowskiego. O ile mamy poczucie humoru i olbrzymi dystans do polskich kompleksów i słabości. Bo Michał Witkowski jak nic, wyśmiewa się i parodiuje, szydzi i lekceważy, drwi i wyjaskrawia naszą płytką i kiczowatą pyszałkowatość i zarozumiałość. Trzech bohaterów, trzy style życia, trzy przemiany. Czy ktoś z nich objawia swoją prawdziwą naturę?

Książka jest przednia, rubaszna i zadziorna. Ma smak i zapach grillowanych kiełbasek, a przecież prawie wszyscy uwielbiamy kiełbaski z grilla.

BONUS:

Z bolącym sercem rozstanę się z książką i oddam ją osobie chętnej. A zatem, kto chce otrzymać ode mnie „Margot” niech zostawi jakiś znak w komentarzach. Czekam do dnia oficjalnej premiery „Margot”, czyli do środy 26 sierpnia 2009 r. (do godziny 20.00). Zwycięzcę wylosuję i czym prędzej książkę wyślę na podany w emailu adres.

A teraz idę w noc...

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

"Gajcy"


Dziś dostałam przesyłkę z Muzeum Powstania Warszawskiego, a w niej długo oczekiwaną płytę „Gajcy” i chcę napisać od razu, że płyta jest rewelacyjna. Kawał dobrego rocka. A co najważniejsze świetny sposób, by przybliżyć poezję Tadeusza Gajcego. Słucham po raz enty i wnikam w nastrój płyty. Wnikam w słowa Gajcego i wyławiam perełki, jak choćby takie:
„...
Bo tyle tylko jest w nas ciepła,
co dłoń zdziwiona objąć zdoła,
i trwogi tyle, co zakrzepła
wyryje w twarzy łza jak z ognia
i głosu w nas, co wydać może
w kielichu warg języka ostrze
...”
Nie unoszę się pustym słowem patriotyzm i nie dokonuję rozliczeń przeszłości. Nie mam zamiaru ani bronić słuszności wybuchu Powstania Warszawskiego, ani potępiać tego czynu. Mam ochotę wykrzyczeć, że zawsze jest jakieś zło konieczne. Nie pytajcie „dlaczego”, nie mówcie „nieprawda”! Zło jest częścią nas, tak jak częścią nas jest chęć przetrwania.

Kiedy czytam K. K. Baczyńskiego, albo słucham płyty Lao Che „Powstanie Warszawskie” lub tej świeżutkiej w moich rękach „Gajcy”, to czuję, że my Polacy, a może powinnam napisać moje pokolenie, dzisiejszych trzydziestolatków, mamy olbrzymi dług wdzięczności wobec przeszłych pokoleń. „Gajcy” przypomina nam poezję jednego z tych, którym nie było dane dożyć trzydziestu lat. A ilu takich było... Ja żyję, mam tę cholerną przyjemność cieszyć się wolnością. Ale co to za wolność?

Nic to! Dziś mam nastrój melancholijny, moje myśli są gdzieś daleko stąd. A płyta „Gajcy” urabia sobie miejsce w mojej duszy.

niedziela, 16 sierpnia 2009

„Tysiąc sztuk złota” - Ruthanne Lum McCunn


Był rok 1871. I była sobie mała Chinka, na imię miała Lalu. Mieszkała z rodzicami i rodzeństwem w wiosce w północnej prowincji Chin. W wieku trzynastu lat matka przestała jej obwiązywać stopy bandażami, by mogła pomagać ojcu w polu. Małe stópki, pożądane i uznawane za symbol piękna, przeszkadzałyby jej w pracy. A Lalu lubiła pracę w polu. Panowała susza, ojciec zastawił gospodarstwo na rzecz niepewnego interesu, w wiosce zapanowała bieda, brakowało jedzenia, a po okolicy krążyły bandy rozbójników. Podczas jednego z napadów bandy na wioskę Lalu została sprzedana przywódcy bandy za dwa worki ziaren soi. Przywódca Czen ma wobec Lalu poważny plan, wie, że za nią w mieście dostanie dużo pieniędzy, a przybytki rozkoszy potrzebują młodych i ładnych dziewczyn. I tak Lalu zostaje sprzedana po raz drugi, ale nie trafia do domu uciech, tylko do ... Ameryki.

Tu rozpoczyna się nowe życie Lalu, silnej i mocnej kobiety, która walczy z różnymi przeciwnościami losu. Kiedyś chciała uciec przed losem, ale w pewnym momencie życia przestała walczyć. Wtedy los zaczął być dla niej łaskawszy, a nawet szczodry.

Tą historię, której tylko mały fragment w ogromnym skrócie przedstawiłam powyżej, opisuje w swojej książce „Tysiąc sztuk złota” Ruthanne Lum McCunn. Co ciekawe, historia wzięta przez nią na warsztat wydarzyła się naprawdę. Bo Ruthanne Lum McCunn opisuje autentyczną historię Lalu Nathoy, znanej także jako Polly Bemis.

Książkę czyta się tak, jakby oglądało się świetnie nakręcony film przygodowy, w którym dużo się dzieje i czasem można nie nadążyć, który mamy rok i gdzie dzieje się akcja. Bo początkowo towarzyszymy Lalu w Chinach, a potem trafiamy do Ameryki na Dziki Zachód, gdzie dla poszukiwaczy złota piękna Chinka stanowi nie lada atrakcję.

Lalu, vel Polly miała życie pełne wrażeń, musiała walczyć o swój honor i udało jej się zaistnieć w świecie Amerykanów, zjednując ich sobie swoją dobrocią i serdecznością. Wpierw była niewolnicą starego Chińczyka, w którego knajpie pracowała na niego, ale nie na siebie. Ale los postawił na jej drodze mężczyzn, którzy okazali jej pomoc i serce. Los sprawił, że z jednym z nich zamieszkała na wielkim ranczo, z dala od ludzi. I mogła uprawiać ziemię i cieszyć się darów ziemi.

Ta mała krucha kobieta w książce Ruthanne Lum McCunn wyrasta na silną i waleczną postać. Ale Ruthanne Lum McCunn nie mogłaby o niej pisać, gdyby historia życia Lalu nie była tak zagmatwana i ciekawa. Udało się Ruthanne Lum McCunn stworzyć ciepłą opowieść o wielkiej kobiecie, choć nikomu nieznanej i wcale nie wyjątkowej. Bo pewnie takich kobiet, jak Lalu, sprzedanych i wywiezionych z ojczyzn do Ameryki było wiele. Pewnie nie jedna z nich urodziła dzieci, których potomkowie mieszkają dziś w Stanach. Pewnie nie jedna z emigrantek legalnych, czy nielegalnych, wywiezionych z własnej lub nie własnej woli, przeżywała podobne udręki, czuła się obca i inna. Szczególnie, gdy różniła się kolorem skóry.

Przyznam, że lubię takie historie, autentyczne świadectwa czyichś zmagań z losem. I choć „Tysiąc sztuk złota” nie jest książką wyjątkową, nie powala na kolana, to jednak pozwala skosztować życia, które tak bardzo różni się od własnego. Życia kobiety, która kiedyś istniała naprawdę, a o której pamięć prawie zaginęła. Ale tak to już jest z cichymi bohaterami, których było tak wielu...

sobota, 8 sierpnia 2009

"Dom z papieru " - Carlos Maria Dominguez


Czy wyobrażam sobie życie bez książek? Chyba nie muszę odpowiadać na to pytanie. A czy zdaję sobie sprawę, że książki mogą być niebezpieczne? Jasne, że tak. W historii literatury można znaleźć wiele przykładów na ten temat. Dobra książka rozwija emocjonalnie człowieka, ukazuje świat niby znany, a jednak inny. Dobra książka jest przyjacielem, z którym można wymienić własne poglądy. Dobra książka cieszy oko, ale przede wszystkim duszę. A kiedy dobrych książek jest wiele i są one własnością, np. takich ludzi jak ja, czy Ty, człowiek odczuwa olbrzymią przyjemność mogąc spoglądać codziennie na półki pełne kolorowych grzbietów. Jedynym zagrożeniem jest chorobliwa miłość do książek, mogąca zniszczyć życie niejednego bibliofila. Kupowanie książek, gromadzenie ich czy kolekcjonowanie, może stać się nałogiem, fobią, nieuleczalną i destrukcyjną pasją, którą od szaleństwa dzieli tylko krok.

Piszę o tym, bo wczoraj pod wieczór przeczytałam rewelacyjne opowiadanie, które zostało wydane w formie małej książeczki. Mówię o „Domu z papieru” Carlosa Marii Domingueza. Uważam, że każdy z nas, namiętnych czytaczy, powinien przeczytać to opowiadanie. Ku przestrodze!

Nie zdradzę nic z fabuły, bo to tak, jakbym Wam od razu powiedziała „kto zabił”. Powiem tylko tyle, że na tych stu kilku stronach znajdziecie olbrzymi ładunek emocji, jakie towarzyszą miłośnikom książek w życiu codziennym. Jest tu tajemnicza historia, tajemniczy człowiek i pewna książka, przez którą i dla której wszystko się stało. Jest rozwiązanie tej zagadki. Jest mądra refleksja. Jest uśmiech na ustach czytelnika. I jest olbrzymia przyjemność podczas czytania.

Pamiętajcie, że czasem jedna książka może wywrócić do góry nogami całe życie. Ale i w smudze cienia jest nadzieja...

piątek, 7 sierpnia 2009

„Kradnąc konie” - Per Petterson


Nie umiem się ustosunkować do tej książki. Nie chciałabym być niesprawiedliwa w osądzie. Nie chciałabym pominąć jej wartości literackich. Jednakże nie mogę być nieszczera i muszę napisać, że książka Pera Pettersona "Kradnąc konie" wcale mnie nie zainteresowała. Po prawdzie przeczytałam ją całą, ale momentami zmuszałam się. Jest to książka, w której nic się nie dzieje, mimo wszystko.

Narratorem jest 67-letni mężczyzna, który postanowił zamieszkać na norweskiej wsi, wśród lasów i jezior. Opowiadać o sobie zaczyna w okresie przełomowym, nadchodzi bowiem nowe tysiąclecie. Jednakże dla niego większą wartość ma przełom życiowy, w jakim się znalazł. Wspomina wakacje sprzed 50 lat, kiedy to w roku 1948 wraz ze swoim ojcem wyjechał na wieś. Wspomina przypadkową śmierć chłopca zastrzelonego przez brata. Wspomina wycinkę drzew i próbę nieudanej przejażdżki na kradzionych koniach. Dziś jest mężczyzną w podeszłym wieku, porządkuje swoje życie, na nowo przeżywa okres dzieciństwa, który miał wpływ na jego życie. Ucieczka z miasta i zamieszkanie na wsi jest dla niego ostatnim etapem w życiu. Nie musi się nigdzie spieszyć, za niczym nie goni, rytm jego dnia tworzą czynności konieczne, niezbędne, ale nie przypadkowe. Ma sporo czasu dla siebie i sprawia wrażenie człowieka pogodzonego z życiem.

Książka jest pozbawiona napięcia, nie ma akcji, tempo narracji jest spokojne i miarowe. Zapewne oszczędność narracji wytłumaczyć można tematyką książki, bo treść dotyczy przede wszystkim kwestii upływającego czasu i znaczenia tegoż w życiu człowieka.

Atmosfera opowieści jest skromna i momentami duszna. Ale jest też przesiąknięta nastrojowością i melancholią. Wśród licznych opisów przyrody i zwykłego dnia, można znaleźć prozę posługującą się językiem poezji. Co akurat bardzo mi się podobało. Bo kiedy Petterson np. opisuje zapach drewna, autentycznie mój mózg uruchomił wspomnienie tego zapachu. A zatem udało mu się oddać to, co jest niezwykle ważne, autentyczność i namacalność tego, o czym pisze.
Spokojną norweską wieś opisał z czcią, dlatego narracja nie mogła być inna, niż właśnie oszczędna i momentami sucha.

Dlaczego mimo wszystko mam mieszane uczucia? Pewnie wolę jednak książki, w których coś się dzieje. Które mnie porywają w swój świat i zaciekawiają opowiadaną historią. By poruszyć moją duszę trzeba czegoś więcej, niż tylko melancholijnej opowieści, skupionej wokół wspomnień i upływającego czasu. Nie zgodzę się ze zdaniem przeczytanym na stronie wydawnictwa WAB, że książka na długo pozostaje w pamięci.
By pozostała w mojej pamięci powinna mnie czymś zaskoczyć, zadziwić, zafascynować. A ja skłonna jestem powiedzieć, że ona mnie rozczarowała.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Beniowa-Caryńskie-Solina-Arłamów

Dzień dobry!
Z mężem i moim ojcem wybraliśmy się na odkrywanie mało znanych miejsc w Bieszczadach. Takie miejsca jeszcze są, z dala od kolorowych jarmarków w Solinie i Polańczyku, a także przereklamowanych zakapiorów z Cisnej czy Wetliny.

Tak się złożyło, że udało nam się odwiedzić dwa przepiękne miejsca, w których naprawdę turystów jest, jak na lekarstwo. A widoki zapierają dech w piersiach.
Wpierw pojechaliśmy do Tarnawy Niżnej, gdzie kupiliśmy bilety wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i udaliśmy się w wędrówkę do Beniowej, nieistniejącej już wsi. Wiedzie tam ścieżka dydaktyczna „Górnego Sanu”. Gdzieniegdzie można wypatrzeć jabłonki, świadczące o obecności ludzi. Po stronie ukraińskiej wieś nadal istnieje.

Idąc do Beniowej widzimy:

Po prawej stronie niesamowite widoki na najwyższe szczyty naszych Bieszczadów: Krzemień (1335 m n. p. m.), Tarnica (1346 m n. p. m. ), Halicz (1333 m n. p. m. ) oraz Rozsypaniec (1280 m n. p. m.).





Po lewej stronie zielona Ukraina.



Oto, co pozostało do dnia dzisiejszego po wiosce. Nagrobki cmentarne i chrzcielnica cerkiewna.



A takie pięknie motyle latają tu wszędzie.




Następnie udaliśmy się z Tarnawy Niżnej do wsi Bereżki autkiem i stamtąd żółtym szlakiem, już pieszo dotarliśmy do Przełęczy Przysłup Caryński.
Tam ma bazę schronisko studenckie Koliba. Obecnie budowane jest nowe schronisko. Widok, jaki się stamtąd rozciąga powala. Gniazdo Tarnicy w całej okazałości.






Po krótkim odpoczynku poszliśmy dalej w kierunku wsi Caryńskie, również już nieistniejącej. Droga prosta, widoki fantastyczne. Tu kiedyś była wioska ukryta między Magurą Stuposiańską a Połoniną Caryńską. Miejsce osłonięte od świata górami. Pozostały po niej ruiny w lesie.






A oto widok Połoniny Caryńskiej od strony południowej. To za nią leżała wieś Caryńskie.


Na drugi dzień należał nam się odpoczynek. A jak! Jezioro Solińskie od strony Werlasu. Popływaliśmy łódką. Na zdjęciach widok na zaporę i małą wysepkę zwaną zajęczą. Na wysepce zatrzymaliśmy się, a ja, jak widać na załączonym obrazku, pomoczyłam nóżki.





W drodze powrotnej do domu odwiedziliśmy Arłamów. Miejscowość nieleżącą w Bieszczadach, lecz na Pogórzu Przemyskim. Nigdy tam nie byłam i chciałam w końcu zobaczyć miejsce, gdzie na początku 1982 r. był internowany nasz były prezydent. Oprócz hotelu i wyciągów narciarskich nie ma tam żadnych atrakcji. Natomiast widoki rozciągające się ze wzgórza są piękne.





Do widzenia.