"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

czwartek, 25 czerwca 2009

"Japoński wachlarz" - Joanna Bator

Tak naprawdę cała ta Japonia jest czystym wymysłem. Nie ma ani takiego kraju, ani takich ludzi.” – powiedział ponad sto lat temu Oskar Wilde. A między innymi tym cytatem rozpoczyna swoją książkę „Japoński wachlarz” Joanna Bator.
A ja polemizując z panem Wilde’m powiem: owszem Japonia jest! I jest jednym z najniezwyklejszych krajów, gdzie dzieją się rzeczy, o których nam Europejczykom nie śniło się. Moja uwaga jest na miejscu, bo właśnie jestem po lekturze książki, która niezmiernie mi się podoba i dzięki której dowiedziałam się o Japonii mnóstwa ciekawych rzeczy.

„Japoński wachlarz” Joanny Bator przeczytałam przypadkowo. Chihiro opisując swoje przeżycia z podróży, również po Japonii, wprowadziła sporo zamieszania. Wzbudziła niesamowitą ciekawość świata i jego cudów. Wzbudziła też w pewnym sensie pożądanie. To zamieszanie jest piękne i dobrze się stało, że gdzieś w komentarzach na Jej blogu znalazłam ten tytuł. W bibliotece książka stała spokojnie na półce, więc mogłam ją pożyczyć i przeczytać.

Nie chcę popadać w zachwyt, ani tym bardziej pisać peanów na cześć Joanny Bator, ale muszę przyznać, że niezmiernie mnie zaciekawiła swoją książką. W bardzo przystępny sposób opowiedziała o kraju, w którym spędziła 2 lata. Przedstawiła Japonię od strony przysłowiowej kuchni, gdzie, jako gaijinka, co krok doświadczała zdumienia połączonego z fascynacją i konsternacją. Bo Japonia to zdumiewający kraj, i w sferze duchowości i w sferze cielesności.

Jacy są Japończycy według Joanny Bator? Już pierwsze opisy autorki wywołują ciekawość. Bo pisze ona, że japońskie ciała mają w sobie „coś roślinno-morskiego raczej niż ssaczego”. Przystosowują się do powierzchni, jaką zajmują, są idealnie wpasowane i nieskazitelnie czyste.

Żyjąc na wyspach w aktywnym sejsmicznie rejonie Japończycy nauczyli się „dostrzegać piękno w przemijaniu bardziej niż w niewzruszonej wieczności”. Stąd między innymi ich celebrowanie święta kwitnących wiśni (hanami), które przez zaledwie tydzień raczą Japończyków swoim pięknem.
Pisząc o Tokio Joanna Bator porównuje je do palimpsestu ukrywającego pod warstwą nowoczesności tradycje i kulturę, jedyną w swoim rodzaju, niezniekształconą przez cywilizację.
Kiedy przedstawia przyziemne zwyczaje Japończyków, jak choćby ubiór, przyznaje, że Japończycy „są raczej przebrani niż ubrani”, mają skłonność do uniformów, a sens ludzkiemu ciału nadaje dopiero strój.
Kiedy czytałam rozdział o toaletach byłam zdumiona fantazją Japończyków. Nas, Europejczyków, ich wynalazki przyprawiają o zawrót głowy, dosłownie.

Rozdział o zwyczajach kąpielowych mieszkańców Krainy Kwitnącej Wiśni uzmysłowił mi, że tak naprawdę by być czystym i umytym nie wystarczy wziąć szybki prysznic, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Kąpiel to wielka sztuka, którą Japończycy doprowadzili do perfekcji. W łaźniach, do których oni chodzą „rozprostowuje się dusza”. To porównanie oddaje idealnie stan relaksu, jakiego doświadcza się w tradycyjnych japońskich łaźniach.

Sztuka kulinarna Japończyków, którą fascynująco opisuje Joanna Bator, to opowieść o świecie pełnym fantastycznych stworzeń z dna oceanu, których smak nie daje się opisać. Skłonność do eksperymentowania w kuchni wiąże się z olbrzymim ryzykiem. Ja np. ryby fugu nigdy w życiu, pod żadną postacią, nie zjadłabym. Ale dla narodu, dla którego symbol jest ważniejszy od praktyki i rozsądku, potrawy z tej śmiertelnie trującej ryby są przysmakiem, którego ceny są niebosiężne.

W Japonii ulice nie mają nazw. By trafić pod wskazany adres Japończycy rysują sobie mapki. Namiętnie odwiedzają salony gry paczinko i karaoke. Love-hotele i Soaplandy to miejsca, które można znaleźć tylko w Japonii. Zwariowana moda nastolatków to przedziwny świat kostiumów przypominających – wybaczcie za porównanie – czarodziejki z księżyca, albo niewiniątka. Kicz jest wszechobecny. Kultura kawaii, manga i anime, jak również lolitki, czy wręcz infantylizacja stylu życia i bycia, to jedna Japonia.
Co ciekawe, japońska fascynacja w sferze erotyzmu lolitkami i uczennicami, osiągnęła w tym kraju formę normy ogólnie przyjętej. Japoński mężczyzna obiektem pożądania nie uczyni kształtnej, dojrzałej i znającej swoje potrzeby kobiety, tylko delikatną i niewinną dziewczynkę.

Ale jest też druga Japonia. Pełna tradycji sięgającej czasów szogunów. Są teatry kabuka i Takarazuka. Są tu świątynie japońskiej religii shinto, np. ku czci bogini Amaterasu – według japońskiej mitologii to protoplastka cesarskiego rodu. Są tu również świątynie poświęcone Wodnym Dzieciom, w których kobiety mogą przystanąć i obcować ze swoim nienarodzonym dzieckiem.

Jaka powinna być idealna japońska kobieta? Jej cechy to: „skromność, powściągliwość, posłuszeństwo, całkowite poświęcenie dla innych, umiejętność bycia przydatną, lecz niewidzialną”. Straszne, prawda? Ale japońskie kobiety są tak wychowywane i wydaje się, że nie dostrzegają więzów narzuconych im przez patriarchalny model rodziny.

Japoński język i alfabet (a raczej trzy alfabety) to dla nas kompletnie niezrozumiały system dźwięków i znaczków. A wymogiem obowiązującym w Japonii jest znajomość 1945 kanji - tych znaczków, kreseczek, fajeczek, domków i innych krzyżyków. Jak oni rozróżniają te cudeńka i je odczytują? Tego chyba nigdy nie zrozumiem.

O tym i o wielu innych aspektach życia w Japonii pisze Joanna Bator. Jej przewodniczkami, które odkrywały przed nią Krainę Kwitnącej Wiśni były Chizuko, Michiko, Yukiko, Naomi i Yume. Musiały one przełamać japoński strach przed obcokrajowcami, zaprzyjaźnić się z gaijinką, bo to dzięki nim Polka mogła poznać ten niezwykły kraj.

prezent

Mówcie mi chwalipięta! Bo chcę się podzielić (pochwalić) moją radością. Wzięłam udział w konkursie organizowanym przez Zacisze Wyśnione i wygrałam pięknie wydaną bajkę i uroczy stempelek – listek. Muszę również napisać, że tak pięknie opakowanego prezentu dawno nie otrzymałam. Sami spójrzcie na te cuda. Dziękuję ślicznie Posiadaczce Wyśnionego Zacisza!


niedziela, 14 czerwca 2009

wycieczka do Horyńca-Zdroju

Krótki urlop za mną. Wsadziliśmy z mężem nasze rowery w szynobus i pojechaliśmy 120 km na wschód do Horyńca-Zdroju. Samo miasteczko mało ciekawe, jak to uzdrowisko, pełno kuracjuszy raczej w starszym wieku. Można by zaśpiewać piosenkę W. Młynarskiego „Jesteśmy na wczasach...”. Tyle, że lasy nie góralskie, a roztoczańskie.
Byliśmy prawie na granicy polsko-ukraińskiej. Na horyzoncie ukraińskie lasy.


Polska wieś, olbrzymie łany zbóż, cudne widoki.



Drewniana cerkiew pod wezwaniem św. Paraskewii z 1583 r. w miejscowości Radruż.


Widok z dzwonnicy i sama dzwonnica (do budowy nie użyto ani jednego gwoździa!).


Druga cerkiewka pod wezwaniem św. Mikołaja Cudotwórcy (1931 r.) także w Radrużu.



Kaplica leśna Matki Boskiej w Nowinach Horynieckich i las.


Zalew w Horyńcu-Zdroju i jego mieszkańcy.



Niestety z Horyńca-Zdroju przepędził nas deszcz. Szkoda, że pogody nie można zamówić...

wtorek, 9 czerwca 2009

„Skazani na ciszę” - David Lodge


„Skazani na ciszę” Davida Lodge’a to książka, która mnie wciągnęła od pierwszych stron.
Głównym bohaterem książki jest emerytowany profesor uniwersytecki, którego największym utrapieniem staje się głuchota. Desmond Bates całe życie zajmujący się lingwistyką, w obliczu swojej ułomności, próbuje prowadzić życie równie aktywne. Nie należy do ludzi biernie poddających się starości i chorobom. Utrata słuchu staje się źródłem wielu komicznych sytuacji. Ale i jest powodem założenia pamiętnika, w którym będzie on opisywał codzienne życie, a także notował swoje spostrzeżenia i uwagi związane z tą okrutną przypadłością.
Opowieść o życiu człowieka głuchego staje się opowieścią o sensie życia, akceptowania starości i ułomności. Myślałby kto, że życie Desmonda jest nudne. Wręcz przeciwnie. Przejście na emeryturę nie wiąże się z ugrzęźnięciem w domowych pieleszach. Desmond trochę z przymusu uczestniczy w życiu towarzyskim swojej żony Fred. Zostaje wciągnięty w niecną grę zwariowanej studentki piszącej doktorat na temat listów pożegnalnych samobójców. Ma na głowie opiekę nad swoim dobiegającym dziewięćdziesiątki ojcem. Trafia mu się okazja, by w zastępstwie pojechać do Polski na wykłady dla studentów filologii angielskiej. Będąc w Polsce odwiedza Auschwitz, jest wzruszony i ta wizyta ma ogromy wpływ na jego psychikę.

Zresztą podobno David Lodge pisząc o wizycie w Polsce wykorzystał własne wspomnienia z pobytu w naszym kraju. Czytając w „Skazanych...” opis Krakowa i Auschwitz byłam niesamowicie poruszona, zrobiły na mnie wrażenie jego przemyślenia i refleksje. Temat Auschwitz wprowadził w książce zadumę i skłonił do spojrzenia na życie nieco wnikliwiej. Bo bohater Lodge’a oczekując nadejścia na świat swojego pierwszego wnuka, odwiedza miejsce tragiczne, w którym miliony ludzi zginęło śmiercią niesprawiedliwą.

David Lodge tematem śmierci nie zajmuje się na marginesie. Jest to jeden z ważniejszych motywów w książce, obok problemu głuchoty. Dla pisarza, który pewnie własne doświadczenia życiowe przekazał bohaterowi książki, ten motyw jest próbą pogodzenia się i ogarnięcia tego, co nieuniknione. Zbliżającego się kresu życia, który poprzedzają zmartwienia i problemy starości.

Ja sama, tak jak Desmond Bates, miałabym wątpliwości w obliczu podejmowania decyzji związanych z życiem osób mi najbliższych. Pozwolić naturze, by zrobiła swoje, pomóc odejść w godności i spokoju, czy podtrzymywać i tak niknące życie.

Książka na przemian wzrusza i bawi. Humor jest pierwszorzędny, ale dla mnie ważniejsze są treści, które skłaniają do zadumy.

Przyznam, że nie zdawałam sobie sprawy, jak skomplikowane i trudne jest życie głuchych. A David Lodge w sposób wielce ciekawy i ciepły opowiada o trudach życia człowieka zmuszonego do korzystania z aparatów słuchowych. Ma lekkość i dar mówienia o rzeczy bolesnej w sposób przystępny.

Ciekawym zabiegiem jest włączenie w treść książki specjalistycznych informacji na temat głuchoty. Nie są one nużące i wzbudzają zainteresowanie. Przypomniał mi o głuchocie hiszpańskiego malarza Francisco Goi oraz Ludwiga van Beethovena.

Na koniec przytoczę jedno zdanie, jakie notuje w swoim pamiętniku Desmond Bates, które jest puentą całej książki:
„Lepiej smakować życie i starać się cenić mijający czas.”

piątek, 5 czerwca 2009

"Między nami dobrze jest" - Dorota Masłowska


Żyjemy w kraju ludzi pozbawionych smaku, gustu i dobrych manier. Żyjemy w kraju, gdzie nie szanuje się bliźniego swego. Żyjemy w kraju, gdzie starość jest jak znoszony łach. Żyjemy w kraju, w którym horoskopy z kwietnia zeszłego roku, są jak najbardziej aktualne w tym roku. Dlatego szkoda wydawać ciężko zarobione pieniądze na kobiecą prasę, np. „Nie dla Ciebie”, skoro na śmietniku znajdziemy sporo takiej makulatury, na dodatek z już rozwiązaną krzyżówką. Żyjemy w kraju, w którym coraz więcej osób wybiera się na wakacje nigdzie.
„Nigdzie, stare dobre nigdzie, wszystkie wspomnienia mam właśnie stamtąd. Chociaż od paru lat bardzo tam tłoczno, po prostu wszyscy się tam pchają...”

Żyjemy w kraju, w którym komplet mebli z płyty pilśniowej, pochodzący jeszcze z lat siedemdziesiątych, jest nieodłącznym elementem wystroju tradycyjnego mieszkania. Żyjemy w kraju, gdzie nie wyrzuca się kubeczków po kefirze, bo przecież będą idealne na galaretę, ewentualnie na sadzonki pomidorów, ustawione na parapecie. Żyjemy w kraju, którego się wstydzimy, którego się wyrzekamy, który nas denerwuje. Nasza historia, nasza mentalność, nasza mała stabilizacja, to nasze grzechy główne.

„Każdy wie że Polska głupi kraj, biedny i brzydki. Architektura brzydka, pogoda ciemna, temperatura zimna, nawet zwierzęta uciekły i schowały się w lasach. W telewizji złe programy, dowcipy niedowcipne, prezydent wygląda jak kartofel, a premier jak kabaczek.”

O tym wszystkim mówi Dorota Masłowska w swojej najnowszej książce „Między nami dobrze jest".
„(...) o współczesnej Polsce i panujących tu wykluczonych, wykorzenionych, rozpadzie więzi, nędzy, nietolerancji, destabilizacji tożsamości narodowej i innych strasznych problemach (...)”

„Między nami dobrze jest” to dramat. Taki klasyczny, z podziałem na trzy akty i sceny. Z ciekawą obsadą osób: mała metalowa dziewczynka, Halina, osowiał staruszka na wózku inwalidzkim, Bożena, mężczyzna, aktor, prezenterka, Edyta i Monika. Z tekstem pobocznym, w którym autorka opisuje wnikliwie miejsce akcji.

Staruszka, jej córka Halina i wnuczka to przedstawicielki trzech pokoleń, które nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Mieszkają w jednym pokoju i są sobie kompletnie obce, każda z nich ma inne potrzeby, które i tak nie zostają zrealizowane. Niemożność porozumienia się i w ogóle zrozumienia jest przerażająco brutalna. Staruszka żyje wspomnieniem dnia wybuchu drugiej wojny światowej. Halina ogląda babskie pisemka i marzy o bogactwie. A mała dziewczynka zostawiona sama sobie uczy się życia z internetu. Jedna drugiej nie słucha, złośliwość i ironia zastąpiły najprostsze odruchy serdeczności.

Wspólnym mianownikiem jest potrzeba normalnego życia, bez strachu, bez lęku, bez biedy i z godnością. Bez braków i bez nigdzie. Nie chcemy, mówi Masłowska, kupować już w Tesco wodnistych ziemniaków, chcemy polskie „bio-prawdziwe dobre ziemniaki z prawdziwej ziemi”. Chcemy normalności, chcemy akceptacji, chcemy zrozumienia.

Doceniam styl Masłowskiej, choć niejedna osoba stwierdzi, że jej pisanie to profanacja literatury. Doceniam jej pomysły, jej spostrzeżenia, jej błyskotliwe komentarze, nierzadko ukryte między wierszami. Polskość, która nas od wewnątrz uwiera, według Masłowskiej jest nieuleczalną chorobą. Jest naszym garbem, którego się wstydzimy. Mamy sporo żalu do samych siebie, zazdrościmy innym narodom, udajemy Europejczyków. A tak naprawdę jesteśmy zakompleksionym społeczeństwem, które tylko w obliczu zagrożenia zaczyna myśleć rozsądnie.
Masłowska ukazuje nas Polaków w bardzo krzywym zwierciadle. Nie dość, że nam doprawia garb, to jeszcze się z nas śmieje. Nie można jej mieć tego za złe, bo trafnie nas sportretowała.

Ale nie zapominajmy o tym, o czym pisał sam Adam Mickiewicz:
„Nasz naród jest jak lawa,
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,
Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi;
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”.

Wybaczcie za cytat z Mickiewicza, dodaje on patosu mojej wypowiedzi. Jednakże chcę doszukiwać się nadziei, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”.

Lubię Dorotę Masłowską za buńczuczność, za łamanie stereotypów, za wyciąganie brudów, o których wszyscy wiemy, ale się ich wstydzimy. Za to, że nie udaje wielkiej matrony, tylko jest jak najbardziej autentyczna w opisywaniu polskiej rzeczywistości. Jeszcze za jedno ją lubię. Za jej eksperymenty składniowe w mowie ojczystej.

„Gdy aż tu nagle” zapamiętajcie „między nami dobrze jest”.

czwartek, 4 czerwca 2009

„Kieszonkowy atlas kobiet” - Sylwia Chutnik


Co można robić jadąc pociągiem? Można czytać książkę. Oczywiście, o ile w przedziale nie siedzą osoby podobne do tych, które towarzyszyły Adasiowi Miauczyńskiemu. Wtedy czytanie jest niemożliwe. Wtedy jedyną czynnością, o jakiej się marzy, jest ucieczka.
Wczoraj wybrałam się w podróż do Krakowa, spędziłam około 5 godzin w pociągu (licząc tam i z powrotem). Na szczęście osoby towarzyszące mi w przedziale były ciche i nie przypominały przekupek, nachalnych damulek i trajkoczących nastolatek. Miałam warunki sprzyjające lekturze. Dzięki temu udało mi się wczoraj przeczytać „Kieszonkowy atlas kobiet” Sylwii Chutnik.

Lektura mnie trochę przybiła, bo nie jest to nic wesołego, ani rozrywkowego. To książka o dramatach kobiet. Dramatach codziennych, które dzieją się w każdym bloku, na każdym osiedlu, w każdym mieście.

Bohaterki „Kieszonkowego atlasu kobiet” to mieszkanki kamienicy przy ulicy Opaczewskiej na warszawskiej Ochocie. Są Warszawiankami w każdym calu. Z krwi i kości. Żyją wspomnieniem wojny. Mają naturę warszawskiego cwaniaczka pijącego tanie wino. Mają wyobraźnię pełną pomysłów. Lepiej nie wchodzić im w drogę, bo mogą zabić wzrokiem, jak bazyliszek. Są zależne i podporządkowane mężczyznom, ojcom, mężom. Są przypisane do roli gospodyni domowej, bez prawa do własnego szczęścia. Ciągła walka z własnym losem jest dla nich tragiczna w skutkach. Żyją w samotności i umierają zepchnięte przez społeczeństwo w piwnicach, giną w falach Wisły, skaczą z okna.

Czarna Mańka, kobieta odrzucona przez rodzinę, staczająca się na dno, ludzka wywłoka, zapijaczona i brudna, budząca ogólne obrzydzenie. Wożąca w wózku dziecko, które poroniła; maleńkiego strupa, niewidocznego dla przechodniów. Wariatka, dla której wyimaginowana córka i opieką nad nią, stała się najważniejszym celem w życiu.

Pani Maria Wachelberska, łączniczka w Powstaniu Warszawskim, samotna staruszka, której olbrzymi kłopot sprawiają codzienne wyjścia po zakupy. Żyjąca wspomnieniami, bojąca się, że ktoś odkryje prawdę o jej pochodzeniu i jej życiu.

Paniopan Marian, niegroźny osobnik, kobieta w ciele mężczyzny, ale tylko wewnętrznie. Żaden homo. Człowiek o ciepłym usposobieniu, uczynny, skory do pomocy, wyszywający wieczorami makatki i trzymający w szafie własnoręcznie uszytą suknię ślubną.

Jedenastoletnia Marysia Kozak. Mała dziewczynka o morderczym wzroku. W dzień grzeczna, modląca się do Maryji Panny, a w nocy mały potwór, wandal. Niszcząca piwnice, zatykająca rury wydechowe w samochodach, podpalaczka miejscowego bazaru.

Oprócz tych osób Sylwia Chutnik świetnie sportretowała wiele innych kobiet. Bezimiennych, wykonujących szarą, brudną robotę: m. in. handlary z bazaru, urzędniczki, pielęgniarki, bufetowe. Polskie Matki i Gospodynie. Wszechstronne i wielofunkcyjne, jak robot kuchenny.

„Polskich kobiet nie przyniósł przecież bocian, tylko znaleziono je w siatce. Reklamówce, torbie, woreczku. Noszą te swoje jakby-łożyska ze sobą od urodzin do śmierci.”

„A Polska Matka, wiadomo, nie umiera ot tak sobie, tylko wstępuje do nieba. Normalnie bez biletu, na cwaniaka, siada na odkurzacz okrakiem i pędzi na samą górę. Tam przybija piątkę z Maryją i leci zmywać naczynia po ostatniej wieczerzy.”

Kiedy coś zaczyna szwankować w psychice kobiety, pojawiają się takie myśli:
„Ktoś za mnie rodzi moje dzieci, ktoś za mnie żyje i kocha. Ach, targnąć się w szale, w rozpaczy rzucić się z okna. Zabić się.”

Sens życia jest zaliczony, jak się ma ciepły dom, dobrego i niepijącego męża, a także pełną lodówkę. Ale co wtedy, kiedy kobiecie to nie wystarcza? Kiedy czuje, że coś ją omija? Kiedy staje się smutna i zgorzkniała? Wtedy rodzi się jej prywatny dramat. Dramat egzystencjalnej pustki, szarej rzeczywistości chleba powszechnego. Cicho odgrywany każdego dnia, zgodnie z tradycją podzielony na akty i sceny. Zakończenie jest tragiczne.

Sylwii Chutnik udało się ukryć pod warstwą humoru gorzką prawdę o życiu polskiej kobiety.
Lekkim stylem, w którym słychać język ulicy, potrafiła stworzyć książkę o tym, co ważne i zasługujące na zastanowienie. Książka jest mocna i prowokacyjna. Kobieca, jak brazylijskie tasiemce. Krwawa, jak filmy Quentina Tarantino. Ja jestem pod wrażeniem jej literackiego debiutu.

dopisek:
Jeśli macie ochotę zobaczyć fragment sztuki teatralnej na podstawie tej książki, to zajrzyjcie tu.