"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 28 czerwca 2010

"Ostrze" - Rafał Kotomski

Jak ważna jest okładka książki nie trzeba za wiele mówić. To ona przyciąga uwagę potencjalnego czytelnika. I to właśnie okładka „Ostrza” Rafała Kotomskiego, książki wydanej w wydawnictwie Replika, przyciągnęła moją uwagę. Miałam akurat chęć na lekką powieść, coś z gatunku klasycznych powieści grozy i sądziłam, że idealnie trafiam z moimi chceniami. Oto jakaś tajemnicza postać w miedzianej pelerynie wyciąga sztylet symbolizujący złe zamiary. Twarz ma ukrytą w cieniu. Można się spodziewać morderstwa i być może jakichś tajemniczych rytuałów. Okładka mi podpowiedziała, że ta lektura nie będzie ode mnie wymagała tężyzny intelektualnej, pozwoli mi natomiast na rozrywkę. Poniekąd tak właśnie było...

Zawędrowałam na bliżej nieokreślone południe Europy (Toskania?), jak również w nieokreśloną dokładnie przeszłość (podejrzewam okres XVI-XVIII wieku?), by uczestniczyć wraz z Baronem Ludwikiem Fryderykiem Mercatorem w poszukiwaniach okrutnego mordercy dwóch sierot z przytułku prowadzonego przez siostry zakonne.
Opowieść jest snuta miarowo, akcja rozwija się stopniowo, narracja nie męczy, wręcz czyta się płynnie. Plastyczność tekstu pozwala, aby wyobraźnia tworzyła obrazy. Fabuła ciekawa i wciągająca. Chęć poznania prawdy i rozwiązania kryminalnej zagadki jest wielka.
Aczkolwiek… No właśnie!

Chyba miałam zbyt wysokie oczekiwania wobec tej książki, bo po skończonej lekturze poczułam rozczarowanie. Owszem, czytałam z przyjemnością, ale bez wypieków na twarzy. Nie czułam atmosfery grozy. Mercator wydał mi się postacią nieco anemiczną i bez charyzmy. Zagadkowy morderca, którego w końcu, po niezbyt licznych przygodach, dopadł Mercator, okazał się jakimś błaznem otępiony środkami odurzającymi, którego pasją było zadawanie cierpienia i uśmiercanie maluczkich, biednych przedstawicieli ludu. Cała historia mogłaby być ciekawa, ale zabrakło mi tu tej tajemnicy, mroków i ziejącego oddechu zła czającego się wszędzie. Mercatorowi wszystko szło gładko, wszystko się udawało. (Śmiałam się sama do siebie, że znam już takiego faceta, aktora filmowego, który zawsze wychodzi bez szwanku z różnych krwawych potyczek, nigdy się nie poci i ani jeden włos na głowie mu nie drgnie, tak pięknie jest uczesany. To mój absolutny idol z „filmów psychologicznych”, nazywa się Steven Seagal.)

Niestety nie mogę wyrazić słów zachwytu. Chyba mam spore wymagania wobec powieści grozy (jak również wobec powieści kryminalnych, bo elementy kryminału jak najbardziej w „Ostrzu” są widoczne). Chciałabym, aby mroczna atmosfera była naprawdę przytłaczająca. Chciałabym czytać taką powieść z wypiekami na twarzy. Chciałabym, aby negatywna postać naprawdę budziła moją odrazę, a nie śmiech.
Nie mogę natomiast odmówić autorowi dobrego stylu i pięknego języka literackiego. Zaciekawiło mnie również podejście do tematu: próba pokazania okrutnej strony ludzkiej duszy i czerpanie przyjemności z zadawania bólu innym.

Wyobraziłam sobie film nakręcony na podstawie tej książki i biorąc pod uwagę możliwości dzisiejszego kina, doszłam do wniosku, że film mógłby lepiej oddać tę atmosferę, której na kartach powieści nie czułam. Ale z drugiej strony pomyślałam, że takich filmów (kostiumowych) powstała już cała masa. Szkoda czasu, pieniędzy...

Książka jest do przyjęcia, ale nie oczekujcie od niej zbyt wiele. Na kilka wieczorów zawładnie wyobraźnią. Może nawet komuś przypadnie do gustu bardziej niż mi? Może ja nie dostrzegam jej walorów?

niedziela, 27 czerwca 2010

audiobook - Marek Krajewski "Głowa Minotaura"


Znacie Eberharda Mocka? Niezbyt sympatycznego, nieco gburowatego przedstawiciela prawa, miłośnika dobrego jedzenia, mocnych trunków, pięknych kobiet, brydża i łaciny? Na pewno znacie. A znacie Edwarda Popielskiego, lwowskiego komisarza, przyjaciela Mocka? Ja właśnie poznałam tego drugiego.

Przez niecały tydzień raczyłam się kolejnym audiobookiem. Tym razem była to „Głowa Minotaura” Marka Krajewskiego. Kolejna świetnie napisana powieść kryminalna jednego z najpopularniejszych ostatnio pisarzy. Po serii o Breslau nadszedł czas na Lwów, który stał się miejscem akcji kryminalnych wydarzeń (choć nie tylko!).

Ponieważ od niedawna jestem pozytywnie nastawiona do audiobooków, postanowiłam pójść za ciosem i „wziąć na warsztat” następny, jaki udało mi się zdobyć. I cieszę się bardzo, że znowu z uwagą śledziłam kryminalną historię, czytaną przez Marcina Popczyńskiego. Jego twardy i mocny głos idealnie pasował do postaci będących bohaterami „Głowy Minotaura”. Zarówno Edward Popczyński, jak i Eberhard Mock, to mężczyźni o silnym i zdecydowanym charakterze. I ten charakter bohaterów powieści Marcin Popczyński oddał bardzo dobrze, modulując swój głos i starając się oddać emocje targające Popielskim i Mockiem. A lwowski akcent, którego często używał, autentycznie tworzył wrażenie przebywania w przedwojennym Lwowie.

Choć to Edward Popielski jest głównym bohaterem „Głowy Minotaura” i akcja powieści skupia się wokół niego i Lwowa, olbrzymią rolę odgrywa Eberhard Mock, pomagając w śledztwie jako policjant, jak również przyjaciel. Nie napiszę nic o samej akcji, morderstwach i kolejach śledztwa, bo to odebrałoby potencjalnemu czytelnikowi chęć na lekturę. Ja tego w przypadku powieści kryminalnych staram się nie robić. Skupiam się na wszystkim, ale nie na samej treści. Może to źle? Ale może obawiam się, że zaczynając streszczać, lub rozpoczynając wyjaśniać historię, zdradzę coś za dużo? Więc nie zdradzę nic, a zresztą rekomendacje i zarys książki można przeczytać na każdym portalu czytelniczym, więc odsyłam chętnych gdzie indziej (np. tu).

Marek Krajewski przyzwyczaił nas do misternie skonstruowanych historii kryminalnych. Po raz kolejny zaserwował nam świetny kryminał, zaskakujący i zmuszający do logicznego myślenia. Po raz kolejny udowodnił, jak ważne jest dbanie o szczegóły i budowanie napięcia. Po raz kolejny przemycił w swojej powieści mnóstwo elementów przedwojennej rzeczywistości, Lwowa i Śląska. I nawet, jeśli początkowo z pewną dozą uśmiechu słuchałam, z jakim typem bohatera (Popielski) mam do czynienia, absolutnie nie porównywałam go do starego dobrego Mocka. Choć pewnie nie jednemu czytelnikowi wydać się mogło, że pojawienie się dwóch prawie identycznych bohaterów budzących prawie identyczne skojarzenia, o podobnych charakterach i zamiłowaniach, to zabieg przesadzony i nie wróżący nic dobrego. Ale ja tak nie myślałam. Wręcz przeciwnie. Pomyślałam sobie, że skoro Mock zaskarbił sobie moją sympatię, to Popielskiego z pewnością również polubię. A umieszczenie obu panów w jednej powieści, uczyni ją tym bardziej wartą poznania. I tak też się stało. Z tą różnicą, że cykl o Breslau czytałam, a „Głowę Minotaura” słuchałam. (Na marginesie dodam, że teraz mam olbrzymią ochotę na „Erynie”.)

Zatem polecam „Głowę Minotaura”, do wyboru: w wersji książkowej, lub audiobooka. Świat stworzony przez Marka Krajewskiego wciąga niesamowicie!

poniedziałek, 21 czerwca 2010

audiobook - Aleksandra Marinina „Czarna lista”


Wygrany audiobook z kryminałem „Czarna lista” Aleksandry Marininej nie musiał długo czekać, abym wzięła się za niego. Po wysłuchaniu pierwszych części nagrania wiedziałam, że z ogromną przyjemnością wysłucham do końca. I tak przez kilka dni płyta była włączana, a ja z uwagą słuchałam kryminalnej opowieści o tym jak to moskiewski podpułkownik Władisław Stasow spędzający urlop w czarnomorskim kurorcie wraz ze swoją rezolutną ośmioletnią córką Lilą, rozpoczyna na własną rękę śledztwo w sprawie morderstw gwiazd festiwalu filmowego. Ponieważ mam podzielną uwagę, mogłam wykonywać różne domowe czynności pozwalając, aby ciepły aksamitny głos rozchodzący się po moim domu przenosił mnie do tego czarnomorskiego kurortu, w którym Dima Stasow rozwiązywał zagadkę kryminalną i przy okazji zakochał się w Tanii, poczytnej pisarce kryminałów, będącej z zawodu śledczą.

I przyznam, że nie mogłam się oderwać od słuchania, tak mnie wciągnęło. Tu muszę napisać, że niewątpliwie dużą rolę w obcowaniu z audiobookiem, odegrał głos osoby czytającej. Gdyby nie przyjemność słuchania wyrazistego, tzw. radiowego głosu aktora Rocha Siemianowskiego, mój pierwszy raz z tą formą prezentacji książek, z pewnością nie byłby udany i nie mogłabym nie ukrywać zachwytów. A zatem mogę napisać, to zasługa Rocha Siemianowskiego, którego słuchało mi się bardzo przyjemnie. I to jest chyba najważniejsza zależność, czy dane nagranie będzie miłe dla ucha. Słyszałam fragmenty książek czytanych przez autorów (np. M. Krajewski, M. Witkowski) i nie spodobały mi się. Uważam, że jedynie dobrze przygotowany zawodowo aktor, posiadający wspaniały głos, może odczytać powieść tak, by słuchacz natychmiast odpłynął. I Rochowi Siemianowskiemu udała się ta sztuka znakomicie. Ja tego aktora kojarzę jedynie z serialu telewizyjnego „Przyłbice i kaptury”, który lubiłam oglądać w dzieciństwie. Mam nadzieję, że i Wy go kojarzycie.

Wracając do audiobooka, bo na tym chcę się skupić, muszę przyznać, że nie doceniałam tej formy prezentowania książek. Oczywiście nie mam zamiaru rezygnować z trzymania w rękach papierowych wydań książkowych, bo przecież to rozkosz, dobrze wiecie, o czym mówię. Ale od czasu do czasu chętnie posłucham, jak ktoś czyta mi książkę. Roch Siemianowski rewelacyjnie modulował głos czytając partie dotyczące bohaterów męskich i kobiecych, a już najbardziej ujął mnie naśladowaniem delikatnego i niewinnego głosu ośmioletniej dziewczynki. Gdy wymagała tego treść jego głos stawał się mocny i brzmiał groźnie, albo przeciwnie był romantycznie miły i szarmancki. Ta umiejętność oddania tembru głosu poszczególnych postaci „Czarnej listy” sprawiała, że nie trudno było puścić wodze fantazji i wraz z tym głosem uczestniczyć w czarnomorskich wydarzeniach.

A jeśli chodzi o sam kryminał Aleksandry Marininej, to powiem, że książka podoba mi się. Ciekawa akcja, ciekawe postaci, oprócz wątku kryminalnego wątek romansowy. Pojawiały się również fragmenty wzbudzający mój szczery uśmiech, żeby nie powiedzieć śmiech. Książkom Marininej nie mówię nie, choć z tego co się zorientowałam, główną bohaterką swoich kryminałów Marinina uczyniła kobietę – major Anastazję Kamieńską, a książka z podpułkownikiem Stasowem jest wyjątkiem. No cóż.

Ponieważ chciałam popełnić tekst dotyczący audiobooka, nie skupię się na samej książce. Chciałam się podzielić wrażeniami z odsłuchania „Czarnej listy” i dlatego skupiam się na swoich wrażeniach słuchowych. Jestem mile zaskoczona. Naprawdę!

sobota, 19 czerwca 2010

"Prawdziwy świat" - Natsuo Kirino

„Spójrzmy prawdzie w oczy: świat jest zdegenerowany. I zgniły.”

„Prawdziwy świat” Natsuo Kirino to przerażająca książka. Znając wcześniejsze książki tej japońskiej pisarki wiedziałam, że biorę do rąk powieść, która nie będzie lekka. Autorka przyzwyczaiła mnie do snucia opowieści o świecie, w którym nie ma miejsca na sentymenty, proste schematy i rozrywkową fabułę. Jej wizja świata, a dokładniej współczesnej Japonii, jest wstrząsająca, gorzka i absolutnie pesymistyczna. Kirino pisze o Japonii, która swoich obywateli doprowadza do moralnego i fizycznego upadku poprzez ogromną samotność dotykającą coraz młodsze pokolenia, poprzez ciągłą rywalizację o prestiż i poważanie, a także poprzez upadek wartości stanowiących o sile rodziny.

Cztery bohaterki „Prawdziwego świata”, Toshiko, Yuzan, Kirarin i Terauchi, to przedstawicielki pokolenia współczesnych nastolatek, które na własne życzenie wplątują się w tragiczną w skutkach historię. Wszystko zaczyna się od tego, że sąsiad jednej z nich, młody chłopak o przezwisku Glista, morduje swoją matkę. I to wydarzenie staje się początkiem historii, która zaczyna wymykać się z pod kontroli umysłu młodych dziewczyn. Wszystkie stają się odpowiedzialne za każdy swój krok i za każde słowo, które wypowiedziały.

Historię, którą poznajemy, opowiadają po kolei wszyscy bohaterowie powieści, Pisarka zastosowała ten zabieg, by na tragiczną historię spojrzeć oczyma każdego z bohaterów. I dzięki temu czytelnik ma możliwość poznać przerażające emocje, jakie towarzyszą młodym bohaterom, jak również uważnie przyjrzeć się każdemu z bohaterów. A obraz współczesnych japońskich nastolatków wyłaniający się z „Prawdziwego świata” budzi ogromne przerażenie, niepokój i szokuje bezlitosną i pozbawioną refleksji postawą młodych ludzi. Bo dla nich świat, w którym żyją, jest nudny i pozbawiony atrakcyjności. Dlatego ucieczka od tego świata, izolowanie się i budowanie wokół siebie muru, to zjawisko częste i będące przyczyną wielu tragedii. Odnoszę nawet wrażenie, że dla pokolenia Japończyków wychowanych na anime i mangach, atrakcyjniejszą rzeczywistością jest ta sztucznie stworzona, a nie ta, którą mają wokół siebie. I rodzi się pytanie, czy próba przeniesienia tych sztucznych i kolorowych światów do rzeczywistości za szarym oknem, nie stanowi dla nich wyzwania? Czytając „Prawdziwy świat” miałam wrażenie, że właśnie takie wyzwanie rzucił światu Glista, mając dość monotonii, rygoru i despotyzmu matki. Mordując własną matkę przeniósł się do innego świata, z którego droga powrotna bywa niewykonalna. Każda z dziewczyn biorąca udział w tym wyzwaniu, albo grze (dosadniej rzecz ujmując!), również przekracza próg innego świata. A tytułowy prawdziwy świat, to kraina ludzi zagubionych, samotnych i niespełnionych.

Przerażający jest również fakt, że to, co powinno stanowić fundament, dawać wiarę, siłę i poczucie miłości, leży w gruzach. Mówię o rodzinie. W „Prawdziwym świecie” rodzina stanowi jedynie jednostkę społeczną. Żaden z bohaterów powieści nie znajduje oparcia w rodzinie. Niewyobrażalnie brutalna japońska rzeczywistość to rzeczywistość ludzi wyalienowanych, samotnych, niechcących nawiązywać żadnych kontaktów z innymi. I jednocześnie lękających się, że ktoś może odkryć ich prawdziwą naturę. Przeciwieństwo tego, co wewnątrz i na zewnątrz, stanowi o wyjątkowo trudnym położeniu człowieka. To jakby ironiczna przewrotność życia, które jest nam dane, ale którego los zależy tylko i wyłącznie od naszych czynów.

„Prawdziwy świat” to obraz ponury i mało optymistyczny, choć zakończenie powieści zawiera iskierkę nadziei…

Ale brutalną prawdę, że „świat śmieje się z przegranych”, należy wziąć sobie do serca. Bo jakby nie było, żyjemy w świecie pełnym rywalizacji. Bo jakby nie było sztuczny świat może być o wiele atrakcyjniejszym od tego, w którym przyszło nam żyć. A pytanie, czy warto zamieniać ten na tamten, pozostawię bez odpowiedzi.


niedziela, 13 czerwca 2010

"Sputnik Sweetheart" - Haruki Murakami

„Dlaczego ludzie muszą być tak samotni? Jaki to ma sens? Na tym świecie żyją miliony ludzi; każdy z nich tęskni, szuka spełnienia u innych, a jednak się izoluje. Dlaczego? Czy Ziemia powstała tylko po to, by pielęgnować ludzką samotność?”

Dlaczego czytając tą książkę czułam samotność bohaterów, ich wyjątkowość i wrażliwość? Dlaczego wobec takich książek nie pozostaję obojętna i w mojej głowie mnożą się pytania dotyczące mnie samej? Czy i ja gdzieś kiedyś nie utraciłam części siebie, skoro czuję niespełnienie? Czy przekroczyłam kiedyś magiczne drzwi, które otwierają się tylko jeden raz? Na pewno nie poderżnęłam gardła żadnemu psu. Na pewno nie wyszłam w piżamie w środku nocy, by zniknąć, „rozwiać się jak dym”. Ale pewności siebie nie mam…

Jest taki pisarz, który wywołuje w mojej duszy ten dziwny nastrój. To Haruki Murakami. A książką, która tym razem przez kilka dni mnie absorbowała, był „Sputnik Sweetheart”.

To niezwykła opowieść o samotności i o poszukiwaniu samego siebie. O mocy przyjaźni i potrzebie posiadania przyjaciela, który zrozumie telefony o godz. 4 nad ranem, czy też to, że mamy założone skarpetki nie do pary.

„Sputnik Sweetheart” opowiada o świecie, który jak najbardziej znamy. Jednakże charakterystyczną dla książek Murakamiego cechą jest to, że w jego prozie często przeplatają się dwa światy: ten realny i ten równoległy, świat zamieszkiwany przez duchy, magiczny i wykraczający po za możliwości racjonalnego wytłumaczenia. Ten drugi świat czasami nas niepokoi, czasami wydaje się krainą, jak ze snu. Ten drugi świat na pewno nas fascynuje. W „Sputniku Sweetheart” pojawia się ten świat, równie tajemniczy i zaskakujący.

Dwie bohaterki „Sputnika Sweetheart” Miu i Sumire przekraczają tę cienką granicę oddzielającą świat rzeczywisty od świata snu. Dla Miu to przeżycie będzie bolesnym doświadczeniem, które zaważy na jej dalszym życiu. Miu po drugiej stronie zgubi część siebie. Dla Sumire będzie to wyzwanie, któremu zechce stawić czoła. Sumire wyruszy na drugą stronę, by odnaleźć siebie.
Sen dla jednego człowieka może być zgubny, dla drugiego zbawienny…

Historię Miu i Sumire opowiada nam bezimienny narrator, młody nauczyciel, przyjaciel Sumire, zakochany w niej bez wzajemności. Opowiadając tę historię, opowiada o sobie, o swojej samotności. Wydaje mi się, że różni się od męskich bohaterów pozostałych książek Murakamiego, bo w „Sputniku Sweetheart” jego postać, choć jest narratorem, wydaje się drugoplanowa. Choć może to jednak on jest postacią pierwszoplanową? Pewności nie mam. Zdarzenia opowiadane przez niego stanowią treść właściwą, bo to od nich zależy, jak wygląda życie narratora. Gdyby nie Sumire, narrator nie byłby taki, jak jest. Gdyby ona nie znikła na jednej z greckich wysp, on nie poczułby, że coś w nim pękło… Ta zależność jest ważna i na pewno znacząca.

Murakami opowiada o przyjaźni, która jest najwspanialszym darem. Ale porusza też inną kwestię. Przyjaciele są jak sputniki, krążące po orbicie Ziemi.

„Samotne metalowe dusze w niewzruszonym mroku kosmosu spotykają się, mijają i rozstają, by nie zetknąć się już nigdy więcej. Nie pada między nimi ani jedno słowo. Nie muszą dotrzymywać żadnych obietnic.”

Dlaczego tak trudno ludziom ze sobą być? Dlaczego bez przyjaciół życie staje się nijakie? Dlaczego w samotności człowiek zaczyna zamykać się w sobie? Dlaczego w ogóle skazujemy się na życie w samotności?

środa, 9 czerwca 2010

wygrana - audiobook Aleksandry Marininej „Czarna lista”

Zbliża się lato i sezon ogórkowy. Na pytanie, jakie książki nadają się na wakacyjną lekturę, pewnie niejeden powie, że kryminały! Na rynku jest wysyp powieści kryminalnych, jednakże ja mało orientuję się w tej tematyce. Nie będę sobie obiecywać, że zmienię ten stan rzeczy. Ale na pewno znajdę czas, a dokładnie 10 godzin i 10 minut, aby posłuchać pewnego kryminału. Piszę posłuchać, bo właśnie otrzymałam audiobook z kryminałem Aleksandry Marininej „Czarna lista”, który wygrałam w konkursie organizowanym przez Salon Kulturalny.
Więc prezentuję Wam moją nową zdobycz.
Przyznam, że nigdy jeszcze nie słuchałam audiobooka, więc będzie to mój pierwszy raz. Z pewnością podzielę się wrażeniami na łamach mojego bloga. Więc śledźcie uważnie moje teksty.

wtorek, 8 czerwca 2010

"Piekielny Brooklyn" - Hubert Selby Jr


Z olbrzymią ciekawością sięgnęłam po "Piekielny Brooklyn" Huberta Selby’ego Jra, wydany w 2009 r. przez wydawnictwo Niebieska Studnia. Ciekawość wynikała z faktu, że oto mam przed sobą książkę autora sławnego „Requiem dla snu”, na podstawie którego Darren Arnofsky nakręcił znakomity film. I pewnie dlatego moje oczekiwania wobec „Piekielnego Brooklynu” były ogromne. Liczyłam na potężną dawkę emocji i wrażeń. I nie zawiodłam się.

"Piekielny Brooklyn" to specyficzny przewodnik po dzielnicy Nowego Jorku. Ostrzegam: to przewodnik dla ludzi o mocnych nerwach, nie lękających się brudnych i niewygodnych tematów, a przede wszystkim dla ludzi nie unikających agresywnych i kontrowersyjnych treści. Bo książka ta może zgorszyć i szokować. A należy wziąć pod uwagę, że Selby napisał „Piekielny Brooklyn” w 1964 r. i opisywany przez niego Brooklyn, to Brooklyn z lat 50. XX w.

Zanim zaczęłam lekturę przeczytałam posłowie Macieja Potulnego. I dobrze zrobiłam, bo autor posłowia wyjaśnił specyficzny styl pisarski Huberta Selby’ego, który niejednego może zaskoczyć. Bo to dość szybki strumień świadomości, zdania krótkie przypominające mowę potoczną często zamieniają się w rozległe konstrukcje pozbawione interpunkcji i podziału na osobę mówiącą. Ale bynajmniej nie są niezrozumiałe i chaotyczne. Według mnie idealnie oddają charakter i mentalność ludzi mieszkających na tym piekielnym skrawku ziemi.

O czym jest powieść Huberta Selby’ego? Najszybszym skojarzeniem jest upadek człowieka, degrengolada moralna, zezwierzęcenie i wyzbycie się podstawowych cech społeczeństwa cywilizowanego. Homoseksualizm, transwestytyzm, tabletki amfetaminy (w powieści zdrobniale nazywane benkami – od benzedryny, innej nazwy amfetaminy), lejące się litrami piwo, zwierzęcy seks, dzieci pozostawione same sobie, bezrobocie, rabunki, podpalenia, walki gangów. To wszystko to chleb powszedni dla mieszkańców ówczesnego Brooklynu. Ciężki kawał tego chleba Hubert Selby zaserwował wcale nie na deser, ale jako danie główne.

Każda część książki mogłaby być odrębnym opowiadaniem, które łączy tytułowe miejsce. Każda część opisuje inną osobę, która mogłaby mijać innych bohaterów książki, włócząc się po ulicy albo przesiadując w barze i racząc się kolejny kuflem. Jest tu opowieść o młodocianym przywódcy gangu Vinnie’m. Jest historia Georgetty, najpopularniejszej w mieście cioty, której największym marzeniem jest miłość Vinnie’go. Przeraża opowieść o brutalnym Harrym, przywódcy strajku w miejscowej fabryce, który non stop delektuje się piwem i odkrywa pociąg do transwestytów, młodych chłopców. Dzieje Tralalali, która prostytuuje się i okrada swoich klientów, a na końcu stacza się na samo dno, budzi niesmak. Ostatnia część książki, zatytułowana Koda (czyli końcowy fragment utworu), to absolutny majstersztyk. Krótkie sceny opisują zachowania ludzkie, w których brak absolutnie miłości, współczucia, zrozumienia. Jest za to nienawiść, zawiść, wstręt, niechęć, agresja i poniżanie swoich bliskich, żony, dzieci, sąsiadów. Fragmenty wyróżnione pismem drukowanym wskazują na charakter niegodziwych zachowań. Szokują przejawami przemocy i braku jakiejkolwiek kultury. O szacunku nie mam nawet mowy!

Każda część książki poprzedzona jest mottem ze Starego Testamentu. I jest to zabieg, który unaocznia, jak blisko jest od sacrum do profanum. Bo treści każdej z części powieści są przewrotnym rozwinięciem słów uważanych powszechnie za święte.

„I Bóg przystąpił do stworzenia człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył; stworzył ich jako mężczyznę i kobietę.” – tym cytatem z Księgi Rodzaju rozpoczyna się część druga. Ten cytat nie dotyczy tylko tej części, która opowiada dzieje Georgetty. Dotyczy ogólnie wszystkich bohaterów, którzy niejako zostali, wedle słów Starego Testamentu, stworzenie na obraz i podobieństwo Boga. A więc taki jest stwórca? Czytelnika spotyka gorzkie rozczarowanie, bo charaktery bohaterów wcale nie są jasne i święte. Chciałoby się rzec, że jesteśmy tacy, jak nasz stworzyciel. Zarzucicie mi herezję, ale coś w tym jest! Bo taki świat, jaki opisał Selby, wcale nie został stworzony na potrzeby tej książki, on został stworzony przez człowieka, a skoro człowieka stworzył Bóg....

To, co opisał Selby, to obraz prawdziwego życia, którego wolelibyśmy unikać. Ale czasem przypadkowo lub nie, niejeden z nas może zawędrować do takiego piekielnego Brooklynu, by szukać sensu, albo i by ten sens zatracić zupełnie…

Książka jest tragiczna w wymowie. Szokuje światem przedstawionym dziś, a przecież ma już ponad 50 lat! Pomyśleć, że od tamtej pory niewiele się zmieniło. Ech… Człowiek często niewiele różni się od zwierzęcia.

Przekonajcie się sami. Warto!

wtorek, 1 czerwca 2010

„Dzieci ze schowka” - Ryu Murakami

„Dzieci ze schowka” Ryu Murakamiego nie należą do łatwych książek. Nie chodzi mi o warstwę językową, ale o treść. Są jak podłożony celowo pod nogi czytelnika ładunek wybuchowy. I albo w odpowiednim momencie uciekniesz, unikając wybuchu. Albo dasz się ponieść tej destrukcyjnej fali, która rozerwie twoje serce, głowę, ciało. I będziesz czuł wstręt, będziesz się brzydził, będziesz odczuwał przesyt. Ale jednocześnie będziesz już uzależniony od tych surrealistycznych wizji.
Bo „Dzieci ze schowka” to drastyczna wizja poszukiwania tożsamości. Ryu Murakami zabiera nas w świat, w którym wszędzie czające się zło nieodwracalnie i absurdalnie mnoży się. Zgodnie z zasadą domino, jak pchniesz jeden klocek, upadną następne.

A wszystko zaczęło się od tego, że dwie matki porzuciły noworodki w skrytkach dworcowych. Dzieci przeżyły, trafiły do sierocińca, potem do rodziny zastępczej. A potem wkroczyły w dorosłość, sięgając po najbrudniejsze i najmroczniejsze doświadczenia.
Kiku i Hashi – to o nich jest opowieść. O ich poszukiwaniach szczęścia, pragnieniach bycia potrzebnymi. O ich nieczystej, nienormalnej, wyuzdanej, schizofrenicznej młodości, pełnej fantazji i potworów. O bijącym gdzieś w oddali sercu matki, którego dźwięk koi zmysły i zbolałą duszę. Ten dźwięk, będzie ich prześladował. Ten dźwięk jest wszystkiemu winny.

Kiku spotka Anemonę, posiadaczkę krokodyla, piękną młodą modelką, z którą się zwiąże. Hashi zostanie piosenkarzem, ożeni się ze starszą od siebie kobietą, swoją menedżerką. Kiku zabije kogoś i będzie chciał zniszczyć całe miasto. Hashi będzie chciał zabić, postrada zmysły. Kiku trafi do więzienia. Hashi do szpitala psychiatrycznego.

Pisząc te słowa, cały czas mam przed oczyma wyobraźni świat, jaki stworzył Ryu Murakami. I ten świat mnie przeraża. Jest mroczny, pesymistyczny, bez jakiejkolwiek nadziei na lepsze jutro. Człowiek w tym świecie jest samotny, a jego krzyk rozpaczy niewiele daje. Wydaje się nawet, że jedyną deską ratunku dla człowieka, jest zniszczenie świata i na nowo go stworzenie. Bo to, co znane, co zastane na ziemi, jest już skażone złem, pustką, tęsknotą, lękiem, bólem. Sensem okazuje się autodestrukcja. To straszne, brutalne i absolutnie nie do zaakceptowania.

„(…) nic się nie zmieniło od czasu, kiedy wydaliśmy z siebie krzyk w schowkach, gigantyczne schowki, mieszkamy w gigantycznych schowkach, w których przygotowano nam baseny, ogrody botaniczne, małe zwierzęta do zabawy, nagich ludzi i orkiestry, muzea, ekrany i szpitale psychiatryczne, kiedy zdzieramy jedną po drugiej zasłony i podążamy dalej za pragnieniami, natykamy się na ścianę, wspinamy się po niej, usiłujemy lecieć, uśmiechnięte typy na szczycie ściany kopią nas i zrzucają w dół, mdlejemy, a kiedy budzimy się, jesteśmy w więzieniu albo w szpitalu psychiatrycznym, ściana jest dobrze schowana, ściana jest po drugiej stronie ślicznych małych psów o długiej sierści, roślin ozdobnych, wody w basenie, rybek akwariowych, ekranów, obrazów na wystawach, miękkiej skóry nagich kobiet, tam też kryją się strażnicy i wznosi się wieża obserwacyjna, taka wysoka, że aż przyprawia o zawrót głowy, a kiedy mgła koloru ołowiu rozstąpi się na chwilę i odkryjemy ścianę i wieżę obserwacyjną, choćbyśmy oburzali się czy bali, nic nie możemy poradzić, a jeśli zrobimy coś kierowani gniewem czy strachem nie do zniesienia, czeka nas szpital psychiatryczny, więzienie i pudełko z ołowianej blachy. Sposób jest jeden – rozbić w proch wszystko, co jest w zasięgu wzroku, cofnąć do początku, obrócić w gruzy.”

Czytając innego znanego Murakamiego – Haruki, wkraczałam w świat Japonii pełnej magii, w świat, w którym dusza otrzymywała olbrzymi zastrzyk pozytywnych emocji. Byłam kołysana tymi emocjami. Było mi dobrze i pragnęłam więcej.
Czytając Ryu Murakamiego widzę tą samą Japonię, tylko z innej strony. Wiadomo, każdy medal ma dwie strony. I Ryu to wysłannik tej mroczniejszej strony. Mamy w książce opuszczoną fabrykę, zamkniętą skażoną część miasta, w której życie toczy się w nocy, mamy wyuzdane fantazje seksualne, mamy martwe noworodki i broń chemiczną, która wywołuje w ludziach agresję. To obraz tej drugiej Japonii.
J a nie mogłam się oderwać od tej przygnębiającej lektury. Zostałam zarażona tym dziwnym impulsem, który pojawił się w momencie wybuchu, już podczas lektury pierwszych stron „Dzieci ze schowka”.

Chyba naprawdę coś w tym jest, że Japończycy mówiąc o świecie, muszą dotykać samego dna ludzkiej duszy, jakby to właśnie na tym dnie duszy działo się życie, a świat na zewnątrz, był tylko snem. Czy wynika to ze specyficznego postrzegania świata przez artystów pochodzących z Kraju Kwitnącej Wiśni? Czuję, że ich mentalność, ich odwaga wyrażania siebie, ich niechęć do konsumpcjonizmu, komercji, konserwatyzmu i wszystkich systemów ograniczających wolną wolę człowieka, są mi bardzo bliskie.

Obraz Japonii, jaki wyłania się z książki Ryu Murakamiego mnie fascynuje. Zło i mroczna strona ludzkiej duszy jest równie ciekawa, jak ta jaśniejsza. Japonia Ryu Murakamiego przypomina Japonię, jaką opisuje Natsuo Kirino w „Ostatecznym wyjściu” i w „Grotesce”, ale różni się dodatkami. Bo Ryu Murakami stworzył świat schizofreniczny. Życiem jego bohaterów kieruje niewidzialna siła. A bohaterowie Natsuo Kirino działają sami, biorą los w swoje ręce.

„Dzieci ze schowka” robią mocne wrażenie. Wyobraźnia pracuje na maksymalnych obrotach. Ja takie obroty kocham. Bo nie ma tu nudnych historyjek o życiu na zakręcie. Jest okrutna historia o zagubieniu, o dojrzewaniu, o poszukiwaniach własnego ja. O ciężarze, jaki od chwili narodzin, jesteśmy zmuszeni nieść przez całe życie. Jest przestroga, nauczka, wskazówka. Ale tak naprawdę nadziei nie ma. I tak dążymy, jako ludzkość, do samodestrukcji.

Chcę Was przestrzec. Nie czytajcie tego. Zostawcie tą książkę tylko mi. Po co się będziecie narażać na te wstrząsy, na to obrzydzenie? To są moje klimaty, ale czy Wasze?

Aha. Są takie dni, kiedy sama chętnie wyruszyłabym na poszukiwania datury... Zrobiłabym wtedy niezłe zamieszanie na tej Ziemi.


(Okładka wersji angielskiej "Coin Locker Babies" zdecydowanie bardziej mi się podoba)