"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 25 lipca 2010

„Wichura w Hawanie” - Leonardo Padura

„Wichura w Hawanie” Leonardo Padury posiada na okładce książki wskazówkę: kryminał kubański. Zaciekawiło mnie to, kiedy wędrowałam pomiędzy bibliotecznymi półkami i wyciągałam z regału pt. „nowości” kolejne książki. Wzięłam książkę do domu i powodowana tą ciekawością zaczęłam lekturę.
Przeniosłam się do Hawany roku 1989, w której wiatr wyprawiał harce na gorących ulicach stolicy Kuby. Niemal przez całą książkę wiało. Ale wiatr nie przeszkadzał mi, bym poczuła ten kubański rytm życia. Specyficzny klimat wyspy i mentalność Kubańczyków była wyraźnie odczuwalna.

Mario Conde, główny bohater „Wichury…” zyskał sobie moją sympatię niemal od razu. Ale to chyba nie dziwne, że policjanci/detektywi będący bohaterami kryminałów, pomimo swojej często gburowatej i oschłej natury, zyskują sympatię czytelników. Na tym polega fenomen dzisiejszych kryminałów. Ich bohater nie może być grzecznym i subtelnym człowiekiem, bo to nie pasuje do tego gatunku. Bohater kryminałów musi być człowiekiem doświadczonym przez życie. Mario Conde taki jest. To policjant prowadzący śledztwo swoimi sposobami. Człowiek, któremu związki z kobietami nie udają się. Oddany przyjaciel dla swoich licealnych kumpli. Wrażliwiec marzący o chatce nad morzem, wędkowaniu i wieczornym czytaniu powieści Hemingwaya i Salingera. A na dodatek próbujący spisywać własne przemyślenia. Typ, którego najchętniej przytuliłabym, pogłaskała i ukoiła jego zbolałą duszę.

„Wichura w Hawanie” to według mnie coś więcej niż kryminał. Bo po prawdzie mamy tu zbrodnię i śledztwo, ale akurat nie to stanowi o wartości książki. Mam wrażenie, że wątek kryminalny jest tylko tłem do zaprezentowania postaci, jaką jest Mario Conde. Bo to on w powieści jest najważniejszy, to jego życie i jego przemyślenia zwracają większą uwagę, niż śledztwo, które prowadzi. I właśnie z tej racji książka Padury stanowi dla mnie ciekawą lekturę. „Wichura…” to opowieść o Kubańczyku, który marzy o szczęśliwym życiu, niekoniecznie bogatym i luksusowym. Ot, marzy mu się spokojna starość (Mario jest przed 40-stką) u boku jakiejś mądrej i pięknej kobiety.

Mam również wrażenie, że mogłaby to być powieść obyczajowa z Hawaną w tle, z klubami jazzowymi oraz dymem cygar unoszącym się i przytłaczającym, i tak już gęstą, atmosferę kubańskiej stolicy. Wątek kryminalny nie został rozbudowany i nie skupiał mojej uwagi. Mario z racji zawodu prowadził śledztwo w sprawie morderstwa młodej nauczycielki. Ale mógłby robić cokolwiek innego. Ważniejsza bowiem jest jego osoba, niż śledztwo w sprawie kryminalnej.

Leonardo Padura przedstawił obraz Hawany bez politycznych i systemowych odnośników. Aczkolwiek daje się wyczuć jeszcze panujący socjalizm. Ludzie zwracają się do siebie per „towarzyszu”, a po ulicach Hawany jeżdżą polskie fiaty! Natomiast panujący ustrój wcale nie jest odczuwalny i nie ma wpływu na bieg akcji.

Akcja toczy się powoli, bez pośpiechu, bez zbędnych emocji. Atmosfera książki jest lekko leniwa i duszna, ale tytułowa wichura ochładza gorącą Hawanę.

No i okładka! Przyznam, że te kłębiące się chmury nad wypolerowanym i eleganckim wozem, w którym siedzi palący cygaro mężczyzna, niesamowicie mi się podobają.

niedziela, 18 lipca 2010

Będąc początkującym kierowcą, czyli o wycieczce w siną dal.

Dzisiejszy dzień był pełen wrażeń. A wszystko przez fakt, że po 14 latach zaczynam jeździć samochodem. Prawo jazdy zrobiłam w 1996 roku, dokładnie 6 grudnia (na Mikołaja!) zdawałam egzamin. Zdałam za pierwszym razem i … na tym zakończyła się moja przygoda z autem. Przyczyny prozaiczne, szkoda gadać. Jednakże prawo jazdy posiadam, a to jest najważniejsze. Życie zmobilizowało mnie do zajęcia miejsca za kierownicą i przechodzę ponownie szybką szkołę jazdy. Kilka lekcji wzięłam z instruktorem, ale wiadomo to kosztuje. Więc od jakiegoś tygodnia jeżdżę własnym autem. Oczywiście nie sama, bo nie czuję się jeszcze pewnie i potrzebna mi pomoc. Mąż jako pilot jeździ ze mną i bardzo profesjonalnie mną kieruje. Dla bezpieczeństwa trzyma rękę na hamulcu ręcznym, co oczywiście jest zrozumiałe. Bo jestem wszakże początkującym kierowcą i jeszcze dużo muszę się nauczyć. A że nie od razu jest się kierowcą rajdowym, każdy przecież kiedyś zaczyna, mąż uznał, że najlepszą szkołą będzie długa trasa. No i taką długą trasę zrobiliśmy dziś.

Wybraliśmy się razem z moją matką odwiedzić Arboretum w podprzemyskich Bolestraszycach, a następnie zamek w Krasiczynie. W Bolestraszycach byliśmy już kilka razy, a rok temu przedstawiłam na blogu większą fotorelację z wycieczki. Natomiast w Krasiczynie nie byłam dawno. Zamek w Krasiczynie to jeden z najpiękniejszych skarbów architektury renesansowo - manierystycznej w Polsce.

Jakby nie było śmignęłam dziś ponad 200 km, ponieważ jechaliśmy przez Pogórze Dynowskie. Oj, miałam lekki stres, bo tam serpentyny i zakręty prawie jak w Bieszczadach. Dodatkową atrakcją była burza z gradem w drodze powrotnej.

Zatem moja pierwsza dłuższa trasa z licznymi atrakcjami po drodze za mną. Wiem, że jeszcze sporo muszę się nauczyć. Jeszcze odczuwam lęk przed dziwnymi skrzyżowaniami bez sygnalizacji świetlnej, choć i z sygnalizacją również. Ale na szczęście obok mnie siedział wyrozumiały i cierpliwy doradca, bez którego nie dałabym sama rady. Na razie! Bo zamierzam zdobyć tą cudowną pewność siebie i być porządnym kierowcą, któremu polskie drogi nie straszne! No i co ważne, bardzo podoba mi się jazda samochodem.

A więc pokażę Wam kilka zdjęć z dzisiejszej wycieczki. W Arboretum, jak co roku, prezentowana jest wystawa rzeźb z wikliny. Podziwialiśmy też piękne pawie. Wielką radość sprawiła nam mała ruda wiewiórka, która najwidoczniej przyzwyczajona do obecności ludzi, z gracją modelki pozowała mi do zdjęć. A roślinność w Arboretum zachwycała nas co krok.

















Oto kilka zdjęć Zamku w Krasiczynie. Wiem, że ich jakość pozostawia wiele do życzenia, ale nadciągała burza, więc nie było czasu ani warunków, by się certolić i szukać pięknych ujęć. Dlatego odsyłam na stronę Zamku.




wtorek, 13 lipca 2010

wygrana z Yesbooka dotarła

Czas na rozwiązanie mojej zgaduj-zgaduli, bo właśnie dziś otrzymałam książkę, która była nagrodą w konkursie na czerwcową recenzję serwisu Yesbook.pl. Niestety nikt z Was nie podał prawidłowego tytułu, choć nazwisko pisarza pojawiało się w komentarzach wielokrotnie. Jak widać na załączonym obrazku książką, którą sobie wybrałam jest "Kronika ptaka nakręcacza" Harukiego Murakamiego. Sądziłam, że podpowiedzią będzie zdjęcie kota, ponieważ z krótkiej notki o tej książce - choćby tu - można przeczytać, że bohater "Kroniki..." traci kota. No, ale nikt z Was na to nie wpadł. A szkoda! :)
Zatem konkurs został zakończony, a zwycięzcy konkursu nie ma.







Natomiast takie cuda otrzymałam w zeszłym tygodniu od kobiety, która mieszka niedaleko mnie, a którą poznałam tu, w blogosferze. Kolczyki-listki. Wyobrażacie sobie, że te listki kiedyś stanowiły część jakiegoś drzewa? Mnie trudno w to uwierzyć, ale to fakt. Jak ktoś zna magiczne techniki plastyczne, to wie, jak powstają takie cuda. Liski się suszy, a potem jakąś czarodziejską różdżką je przemienia w srebrne kolczyki. Są lekkie i wcale się nie łamią. Założyłam je do pracy i nie było osoby, która nie zechciałaby ich obejrzeć. :)
Doro dziękuję Ci ogromnie!

Jak widać oprócz książek mam jeszcze inne zboczenie: oryginalna, artystyczna biżuteria.

niedziela, 11 lipca 2010

"Rebeliantka o zmarzniętych stopach" - Johanna Nilsson

Johanna Nilsson, młoda szwedzka pisarka, wie, w jaki sposób mówić o ludziach zagubionych. O introwertykach, nadwrażliwych jednostkach niegodzących się na udział w cywilizowanym wyścigu szczurów. O ludziach poszukujących sensu życia i zmagających się z własnymi kompleksami. Pisze o świecie dobrze nam znanym. W jej książkach nie ma miejsca na koloryzowanie i słodzenie. Jest gorzka refleksja nad kondycją moralną człowieka. Zwraca uwagę na wyjątkowość każdego człowieka, choćby był on bezdomnym, czy kalekim. I nie nadużywa epitetów i metafor, by błyszczeć, bo do jej prozy te środki nie pasują.

„Rebeliantka o zmarzniętych stopach” taka właśnie jest. Fabuła książki oszczędna w stylistyczne ozdobniki zmusza czytelnika do spokojnego i uważnego czytania. Choć początkowe rozdziały nie powalały mnie na kolana, nawet czułam lekkie rozczarowanie, to mniej więcej od połowy książki, czułam się porwana przez pisarkę w jej świat. Tak naprawdę właśnie w połowie książki zaczął docierać do mnie ten element, który tak mnie zachwycał w poprzednich książkach Johanny Nilsson. Fantastycznie stworzona postać głównej bohaterki, jej zmagania się ze studenckim życiem i jej kontestacja wobec zastanej rzeczywistości. Bo „Rebeliantka o zmarzniętych stopach” to opowieść o Stelli, młodej studentce Wyższej Szkoły Handlowej w Sztokholmie, która rozczarowana nierównością społeczną i polityką socjalną, chce czegoś więcej od życia, niż tylko wysokiej pozycji, dobrej pracy i zdobywania co raz większych pieniędzy. Studiując ekonomię doskonale rozumie i osobiście doświadcza tego, jak ciężko wyzwolić się spod władzy mamony. Sprawy gospodarki i wahań na giełdach stają się dla niej symbolem ucisku człowieka, który dobrowolnie, w imię złudnych wartości, zabija w sobie prawdziwego ducha. Stella ucieka od takiego życia. Nie godzi się na rolę, jaką szykuje dla niej społeczeństwo. Staje się tytułową rebeliantką. Ale to określenie wykracza po za zdarzenia, których uczestnikiem się stała. Jej rebelia to wybór drogi życiowej.

Johanna Nilsson ma niesłychaną umiejętność dostrzegania ironii życia. Pisze o ludziach i ich zmaganiach z doskwierającym porządkiem społecznym w sposób niezwykle subtelny. Stella staje się bliska czytelnikowi nie dlatego, że nie godzi się nie niesprawiedliwość społeczną. Nie dlatego, że zmaga się z własnymi niedoskonałościami. Ale dlatego, że jest postacią na wskroś autentyczną, szlachetną i uczciwą wobec samej siebie. Potrafi wybrać drogę, która choć wcale nie łatwa, jest drogą przynoszącą spokój duszy.

Portret społeczeństwa szwedzkiego w książkach Nilsson nie wypada najlepiej. Jak sama autorka przyznaje Stella to jej alter ego, stąd jej postać wydaje się wielce autentyczna. Można zatem przypuszczać, że większość, jeśli nie wszystkie, opisane w „Rebeliance...” zdarzenia mogły wydarzyć się naprawdę. Może nie są tylko i wyłącznie fikcją, ale mają swoje źródło w przeżyciach i spostrzeżeniach samej Nilsson? A potrafi ona spojrzeć na własną ojczyznę z dużą dozą krytycyzmu. Bo „Rebeliantka…” to polityczna satyra na różnice klasowe w szwedzkim społeczeństwie i finansowe elity. I ja się z tym zdaniem zgadzam.

Z charakterystyczną dla siebie manierą, Nilsson porusza też kwestie przyjaźni i miłości. I pisząc o tych wartościach nie unika mówienia o porażkach i wątpliwościach, jakie towarzyszą człowiekowi. Pisarka nie stara się tworzyć obrazku sielskiej miłości. Bo tak, jak o własną kondycję moralną, tak i o miłość trzeba dbać. Nie ma cudownego lekarstwa, którego zażycie wyeliminowałoby zgubne skutki choroby zwanej miłością. Jeśli boli, to znaczy, że ma boleć. Ból uświadamia, że człowiek żyje, nieprawdaż?

Jako osoba, która nie godzi się na niedorzeczności i niesprawiedliwość społeczną, muszę przyznać, że tacy bohaterowie, jak Stella, imponują mi. I zawsze podziwiam pisarzy za to, że dotykają tych sfer, które są dla mnie osobiści bardzo ważne. Przyznaję się, że często, może niedojrzale i naiwnie, identyfikuję się z postaciami literackimi, odczuwam sympatię i z dziecięcą wrażliwością marzę o takich przyjaciołach, takim życiu… Buntuję się, tak jak Stella, ale wierzę, że mój bunt ma sens. I też, już dawno odkryłam, że „życie nie jest nieskomplikowanym zadaniem”. Choć czasem mam wrażenie, że ktoś, kto zadał mi do odrobienia to zadanie domowe, zbyt wielkie nadzieje we mnie pokładał.

wtorek, 6 lipca 2010

"Darkroom" - Rujana Jeger

Dlaczego "Darkroom" chorwackiej pisarki Rujany Jeger wpierw mnie zdenerwował, a później zauroczył? Przyczyn jest kilka.

Po pierwsze, konstrukcja książki powoduje zamęt i konsternację. Luźno prowadzona fabuła i (niby) bez związku kolejne fragmenty książki, sprawiają, że początkowo zadawałam sobie podstawowe pytanie: o co autorce chodzi?
Po drugie, zadawane wcześniej pytanie, nie pozwalało się (wpierw) skupić na sensie tej krótkiej lektury.
Po trzecie, zamiar pisarki uczynienia z „Darkroomu” pewnego rodzaju szkatułki, do której powsadzała najcenniejsze życiowe wspomnienia, jest uderzający i wydaje się (najpierw) niezjadliwy i chaotyczny.
Jednakże im dalej w tekst, im więcej przyswojona konstrukcja książki zaczyna ukazywać jej urok, tym bardziej książka zaczyna bawić. Tym bardziej książka zaczyna nabierać kolorów. Tym gęściej od refleksji ukrytych między wierszami.

Dlatego, będąc po lekturze „Darkroomu”, muszę oddać autorce pokłon za stworzenie dziełka całkiem uroczego i mającego jak najbardziej trafną konstrukcję. A przesłanie książki dotyka mądrości życiowych, o których często zapominamy.
A więc, im dalej w tekst, tym jej odbiór jest ciekawszy.

Mamy oto w "Darkroomie" trzydziestoletnią Moranę, wokół której aż roi się od oryginalnych dziwaków, począwszy od nietuzinkowej rodziny, skończywszy na znajomych i przyjaciołach, wśród których prym wiedzie Krystian, przeuroczy pedał. (Używałam określenia, jakim posługuje się sama autorka. Niech zatem nikt nie posądza mnie o homofobię, bo daleka jestem od tej postawy. Bo Krystian jest rewelacyjną postacią!)

Jesteśmy w byłej Jugosławii, jak również w licznych państwach Europy i nie tylko, do których zawierucha dziejowa posłała cały ten ”zwierzyniec” wymieniony w poprzednim akapicie.

Właściwie fabuły jako takiej nie ma. Nie ma przyczyn i następstw zdarzeń, o których pisze Jeger. Jednakże każde krótkie wspomnienie, każda historyjka i anegdotka, jest z życia wzięta i tworzy wielce ciekawy obraz współczesnego życia. Mogłabym napisać, że to groteskowy i szyderczy obraz życia emigracyjnego, ale uważam, że groteska i szyderstwo nabiera tu takich rozmiarów, że wykracza poza definicje tych słów.

„Darkroom” to niezwykle ciepła opowieść o ludziach, o tym co się im (nam) przytrafia. To zbiór wspomnień, niejednokrotnie wesołych i budzących pobłażanie. Ale oprócz śmiechu jest tu coś więcej. Bo z tęsknoty za czasami, których już nie ma, wyłania się obraz gorzki i pełen niedoskonałości. Odnoszę wrażenie, że olbrzymie znaczenie odegrała rzeczywistość jugosłowiańska, system państwowy, który ukształtował mentalność mieszkańców tamtego rejonu Europy. Ale i słowiańska dusza jest elementem, który dosłownie unosi się nad „Darkroomem”. Stąd pewnie moje zrozumienie i radosne spojrzenie na historie, które opisuje Jeger.

Aha. No i zauważam dziwne podobieństwo „Darkroomu” do filmów Emira Kusturicy (W Wikipedii przeczytałam ciekawą rzecz, że on nazywa się Nemanja Kusturica!). Podobna mentalność i słowiański humor ! I to umiłowanie dla autentyczności bohaterów, którzy nie muszą się wysilać, by wzbudzać naszą sympatię. Po prostu są sobą.

"…życie jest jak darkroom, mówi Krystian. Nigdy nie wiesz, kto i w jaki sposób cię wydyma, ani też kogo ty wydymasz i jak. Ale to zbyt podniecające, żeby ot tak, po prostu wyjść…"

Ja do tego darkroomu weszłam z lekką obawą i niepewnością. Ale wyszłam z niego bogatsza o kilka chwil radości zadumy nad ulotnością i ułomnością życia oraz obietnicą dbania o wspomnienia. Bo wspomnienia to bagaż, który ubogaca duszę.

piątek, 2 lipca 2010

konkurs

W poprzednim poście pochwaliłam się zwycięstwem konkursu na czerwcową recenzję serwisu Yesbook.pl. Napisałam, że wybrałam sobie książkę, która przywędruje do mnie, mam nadzieję, że niedługo. Ponieważ nie zdradziłam Wam, jaki tytuł wybrałam, a są osoby ciekawe mojego wyboru, postanowiłam zorganizować konkurs.
A zatem, kto ma ochotę, niech typuje, na jaką książkę (nagrodę) czekam? Możecie strzelać od dziś do dnia, w którym otrzymam przesyłkę.
Podpowiedzieć mogę tylko tyle, że książki tego autora/tej autorki czytałam i o nich pisałam.
A nagrodą dla zwycięzcy mojej zgaduj-zgaduli będzie…. No dobrze, będzie to książka. Jaka? To niespodzianka.



czwartek, 1 lipca 2010

brak skromności czyli o wygranych

Za namową Margo założyłam niedawno konto na Yesbook.pl. Zamieściłam tam kilka swoich tekstów o książkach, które przeczytałam. Wzięłam udział w konkursie na najlepszą recenzję czerwca. No i wygrałam edycję czerwcową. Mój tekst o Niewidzialnych potworach” Chucka Palahniuka spodobał się redakcji serwisu i takimi oto słowami połechtali moją próżność:

„Urzekła nas jej lekkość pisania i umiejętność wciągania czytlenika w swój tekst. A przede wszystkim - piękny język.”

Otrzymałam dziś e-maila od redakcji Yesbook.pl z gratulacjami. Wybrałam sobie już książkę, którą otrzymam w nagrodę. Nie zdradzę, jaka to książka. Pochwalę się wtedy, kiedy przesyłka do mnie dotrze.



Powinnam się również pochwalić, że i Archipelag nagrodził mnie. A za co? A za rozwiązanie krzyżówki. Kilka dni temu otrzymałam przesyłkę z książką „Piekło obiecane” Elsy Drucaroff.

Czy się cieszę? No jasne!