"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

piątek, 24 sierpnia 2012

"Pożądanie mieszka w szafie" - Piotr Adamczyk

Jako że bohater książki Piotra Adamczyka „Pożądanie mieszka w szafie” dostaje maile od niejakiej Miriam, ja również postanowiłam napisać do niego:


"No cóż, Piotrze Adamczyku, bohaterze książki „Pożądanie mieszka w szafie” autorstwa Piotra Adamczyka, no cóż... Nie lubię Cię. I nawet nie dlatego, że nazywasz się tak jak ten aktor, którego programowo nie znoszę, bo jest lepki, śliski i pozbawiony charakteru. Nie lubię Cię, bo tacy mężczyźni jak Ty mnie trochę denerwują. Niby dojrzali, dobrze sytuowani, zarabiający odpowiednio wysoko i mieszkający we własnym przytulnym mieszkanku, a zachowujący się jak skomlące pieski, jak dzieci, którym zabrano z piaskownicy ulubioną łopatkę. Piotrze Adamczyku, nie autorze, tylko bohaterze książki, zlituj się i ogarnij. Masz ponad 40 lat, bliżej Ci do pięćdziesiątki pewnie, a latasz za babami, jak niewyżyty pies za sukami. Jesteś jak skóro-ścigacz, patrzysz łakomym okiem na wąskie w talii dwudziestolatki noszące wyłącznie rozmiar 36. A pomyśl, że te dwudziestolatki za 15 lat mogą już nosić rozmiar 46, życie, czytaj: macierzyństwo, mąż, praca, dom, robią swoje. I co wtedy? Ano nic. Bo Tobie w głowie tylko damskie ciałka, o których mówisz z taką błogością. Zresztą Ty, Piotrze Adamczyku, bohaterze książki, wydajesz mi się okropnie sentymentalny. Twoja romantyczność mnie rozbrajała. Jak można być tak naiwnym, tak tendencyjnym, tak zniewieściałym. Jak Cię Magdalena prosiła, abyś ją klepnął w pośladek, to Ty kręcisz nosem. A weźże Ty chłopie klepnij ją!  Jak Cię poprosiła o zrobienie badań, czy Twój materiał genetyczny jest najwyższej jakości, to Ty grzecznie wybrałeś się do przychodni w celu wykonania krępujących czynności właściwych Twojej płci. Czy Ty kiedyś kobietom odmawiasz? Albo wyrażasz swoje zdanie? No, wybacz, ale baba jesteś, a nie facet! No i ta Twoja niespożyta energia! O matko! Tobie tylko jedno w głowie! Łóżko! Kobiety istnieją dla Ciebie tylko w tej konfiguracji. A żeby z którąś porozmawiać? A żeby z którąś wybrać się na wycieczkę po muzeach, po galeriach, do filharmonii? Nie! Ty się wybierzesz na Jamajkę, aby pofolgować swojej fantazji.  Rozczulasz mnie swoim spojrzeniem na damskie biusty. Wyobrażam sobie, jak z wywieszonym jęzorem gapisz się nie mogąc się powstrzymać.  No weźże zmądrzej. Ile Ty masz lat! Przecież oprócz seksu w życiu liczą się też inne wartości. Ech, ja bym Ci pokazała.  A przecież jesteś inteligentnym i błyskotliwym facetem.  Porównując Internet do Jaskini Platona zaimponowałeś mi. Trafne spostrzeżenie, pozwolisz, że będę z niego korzystać. No i to uporządkowanie, domu, ubioru, głowy.  Może należałoby trochę odpuścić, mówiąc trywialnie olać sprawę i zapuścić się, bo szczerze mówiąc, wydałeś mi się taki od A do Z, z olbrzymim naciskiem na literkę S. A tacy mężczyźni są nudni, mało męscy, pospolici, niewymagający, sztywni i schematyczni. Oj, Piotrze, oj Piotrze. Jesteś chodzącym dowodem na to, że facet nie myśli mózgiem, tylko tym, co ma w gaciach. Ups, sorry, w bokserkach albo slipach.  Poprawiłam się, bo Ty taki elegancki jesteś, nawet elegancko burzysz linię prostą równiutko ułożonych książek na półce.  A skoro taki uczciwy jesteś, bo przecież dostałeś zasłużoną „zapłatę – rekompensatę” 10 tysięcy euro, to musiałeś jej połowę do kościelnej skarbonki wrzucić? Znam sensowniejsze lokaty, a chociażby domy dziecka. Piotrusiu, uwierz mi, że kobiety są bardziej skomplikowane, niż Ci się to wydaje. A jak byś chciał wiedzieć, to to, co mówią o zielonookich to kompletna bzdura, co ma piernik do wiatraka?

Aha, no i dlaczego Twój stwórca, Piotr Adamczyk, uczynił Cię bohaterem gatunku literatury określanym mianem chick lit. Tak odbieram tą książkę, jako męskie chick lit, co zresztą tylko potwierdza różowiutka okładka.  Zdecydowanie wolę drapieżne książki, krwistych bohaterów A nie takie ciepłe kluchy. Dlatego, Piotrze – mój Ty domorosły Don Juanie, musiałam Ci tu trochę nabluzgać, nie bądź takim seksistą. Spójrz na kobiety nie z perspektywy rozporka, bo kiedyś on się na Tobie zemści i zatnie w najmniej odpowiednim momencie."

A  teraz kilka słów o książce, bo nie może być tak, że piszę list do bohatera, a nie powiem nic o książce. „Pożądanie mieszka w szafie” to lektura pełna rubasznego humoru. Przyznaję, że nie raz uśmiechałam się pod nosem. Tak się składa, że autor prowadzi bloga (a nawet nie jednego bloga a kilka) i parę historii wplątanych w fabułę znałam z bloga. Ale nie wpłynęło to na mój odbiór książki. Totalnym zaskoczeniem dla mnie była przemiana, jaka dokonała się w fabule gdzieś tak pod koniec książki. W humorystycznej historii nagle pojawił się element … kryminalny, który doprowadził do refleksyjnego zakończenia. Dlatego też zakończenie „Pożądania…” podobało mi się bardziej, niż początek.

Czy mogę jeszcze o czymś wspomnieć? A wspomnę. O okładce. No cóż, Piotrze Adamczyku, autorze „Pożądania…”, no cóż… Tej okładki nie lubię, bo jest kiczowata. Dlaczego dziurka od klucza? To prędzej judasz w drzwiach powinien być, albo okno. No cóż… 

środa, 15 sierpnia 2012

"Łzy w deszczu" - Rosa Montero


Nie chciałam, aby ta książka się skończyła. Tak mnie wciągnęła, że byłam gotowa czytać następne 400 stron. Kto powiedział, że każda historia musi mieć swój koniec? Ja się z tym nie zgadzam. Zawsze jest jakiś ciąg dalszy.
Nie chciałam opuszczać Madrytu roku 2109, w którym obok ludzi żyją replikanci (androidy) i przybysze z odległych planet, niesprawiedliwie zwani potworami.  Świat stworzony przez Rosę Montero w powieści „Łzy w deszczu” zafascynował mnie ogromnie. Poczułam się częścią tego fantastycznego świata, pełnego nowoczesnych technologii. Zapewne sympatia do tej książki wynika z moich tęsknot i pragnień poznania natury wszechświata. Intryguje mnie ogrom kosmosu z miliardami galaktyk. Fascynuje mnie jego przestrzeń, możliwości i tajemnice. Być może, że za 100 lat postęp technologiczny umożliwi ludziom podróżowanie po za nasz Układ Słoneczny, w inne rejony naszej Drogi Mlecznej, a może i poza nią. Za 100 lat mnie już nie będzie. Nikt z nas nie wie, jak będzie wyglądał nasz świat. Być może, że faktycznie androidy będą żyły wśród ludzi. Być może teleportacja będzie możliwa. Być może pamięć będzie można wszczepiać, albo wymazywać niemiłe wspomnienia. Być może nasze domy będą w pełni zautomatyzowane, a otaczająca nas elektronika będzie reagowała na nasz głos.

Moja fascynacja wszechświatem objawia się również tym, że coraz śmielej sięgam po fantastykę. Muszę nadrobić zaległości i obejrzeć kilka filmów. Muszę sięgnąć po kilka książek.
„Łzy w deszczu” hiszpańskiej pisarki Rosy Montero to znakomity kąsek dla takich, jak ja. Nie dość, że jest to powieść science fiction, to dodatkowo znajduję tu elementy utopii, których nie powstydziliby się Zamiatin i Orwell.

Tytuł książki nawiązuje do znakomitego filmu Ridleya Scotta „Łowca androidów” (mającego już 30 lat!) i poprzez symbolikę dotyka ważnych treści.  Czy w strugach ulewnego deszczu można dostrzec łzy spływające po policzku kogoś nieszczęśliwego? Łzy znikają w czasie bez śladu. Tak samo znikają ludzie, umierają i w perspektywie wieczności wszechświata są jak łzy, niewidoczne w deszczu. Świadomość niestałości i kruchości życia boli. Rodzimy się ze świadomością śmierci. Ten maleńki odcinek czasu, który został nazwany życiem, to nic innego jak spadająca łza. Wszechświat nie liczy tych łez, nie dostrzega ich wcale. Ale to nie znaczy, że mamy nie doceniać życia, wręcz przeciwnie. Tylko dlaczego nie cieszymy się z każdej upływającej minuty?

Bruna Husky, replikantka bojowa, odlicza dni do swojej śmierci. Nie potrafi powstrzymać w umyśle tej okropnej wyliczanki. Została stworzona przez ludzi, ale nie będzie żyła tak długo jak ludzie. Maksymalna długość życia replikanta wynosi 10 lat. Replikant rodzi się jako dwudziestopięciolatek i umiera około 10 lat później.  Brunie zostało 4 lata, 3 miesiące i 21 dni. W tym momencie ją poznajemy.

Rosa Montero powołała do życia wrażliwą i delikatną istotę, która tylko ukrywa się w ciele replikantki bojowej. Bruna otrzymała od swojego pamięciarza (osoba tworząca pamięci replikantów) więcej niż umowne 500 scen z przeszłości. Otrzymała zdolność ludzkiej wrażliwości, szlachetności i co gorsza poczucia samotności i niesprawiedliwości.  Te cechy stały się dla niej ciężarem, który z bólem dźwiga.

Bruna Husky to główna bohaterka powieści „Łzy w deszczu”. Cała historia stworzona przez Rosę Montero kręci się wokół Bruny. Oto nagle w Stanach Zjednoczonych Ziemi replikanci zaczynają okazywać agresję wobec ludzi, dokonują publicznych morderstw i samobójstw. Na fali nienawiści przeciwko technoludziom coraz większą popularność zdobywa Partia Supremacjonistów, ugrupowanie rasistowskie, po cichu dążące do eksterminacji replikantów. Bruna z racji wykonywanego zawodu – jest detektywem – zostaje zaangażowana przez liderkę Radykalnego Ruchu Replikantów, do przeprowadzenia śledztwa, kto wszczepia replikantom śmiercionośne memorki (nielegalne sztuczne pamięci) i kto stoi za tymi morderstwami. Równoległe dochodzenie prowadzi inspektor Paul Lizard z Policji Sądowej. Bruna chcąc – nie chcąc zaczyna z nim współpracować. W miarę rozwoju wydarzeń życie Bruny zostaje zagrożone, staje się ona osobą podejrzaną, nie może nikomu ufać, a jej znajomość z inspektorem Lizadrem wydaje się dwuznaczna. W obliczu światowego kryzysu i narastającego napięcia pomiędzy ludźmi i androidami koniecznością staje się szybkie wyjaśnienie, kto ukrywa za tym niebezpiecznym spiskiem.

To streszczenie fabuły. Ta fantastyczna opowieść nie byłaby warta uwagi, gdyby nie wymowna symbolika zdarzeń, bogate tło i uniwersalizm przesłania. Rosa Montero w tej futurystycznej wizji przyszłości przemyciła sporo treści dotyczących kondycji moralnej człowieka. Nienawiść gatunku ludzkiego do replikantów przypomina aż nadto Holocaust Żydów. Ataki ludzi na pojedynczych replikantów przypominają ataki członków Ku Klux Klanu na ludność afroamerykańską w USA. Problematyka rasizmu i nietolerancji to ważny temat, który wydaje się w książce Rosy Montero czynnikiem determinującym fabułę. To ważna i piękna próba zwrócenia uwagi na rangę tego problemu.

Bruna Husky zyskuje od samego początku sympatię czytelnika, właśnie przez swoją wrażliwość i ogromną chęć życia, wręcz docenianie jego istoty. Wszyscy bohaterowie powieści hiszpańskiej pisarki wydają się autentyczni i pełnokrwiści. Ich portrety zostały nakreślone z pieczołowitością, dzięki temu świat roku 2109 wydaje się bliski i dobrze znany. Ludzie, ci sztuczni również, odczuwają te same emocje, które odczuwamy my. Ich problemy, pomimo zaawansowanej technologii, niewiele różnią się od naszych.

Przyznaję, że „Łzy w deszczu” to wartościowa lektura. Ukryta symbolika dodatkowo czyni z niej powieść, po którą naprawdę warto sięgnąć. Fantastyka, która w intrygujący sposób mówi o człowieczeństwie, wnosi w mój umysł więcej dobrego, niż martyrologiczne obrazy karykaturalnie i patetycznie pielęgnowane przez mądre głowy ze świata polityki, religii i nauki. Czyni mnie bogatszą wewnętrznie. Jeśli nie przekonuję was ja, to obejrzyjcie „Łowcę androidów” i powiedzcie, czy umierający w deszczu android nie jest bardziej człowieczy, niż niejeden z nas?

„Zaczęło padać. Po niebie przetaczały się ciemne chmury, a krople deszczu uderzały o smagane podmuchami wiatru szyby. Kiedyś Yiannis pokazał Brunie stary, kultowy film z XX wieku, w którym po raz pierwszy była mowa o replikantach. „Łowca androidów”. Film był dziwny i choć nie ukazywał androidów jako wrogów, to Brunę nieco zirytował: filmowi replikanci niewiele przypominali prawdziwych; byli głupi, schematyczni, dziecinni i agresywni. Nie wspominając już o pewnej blond replikantce, która niczym przegubowa lalka bez przerwy robiła salta. Niektóre sceny głęboko ją poruszyły. Bruna zapamiętała słowa, którymi przemówił przed śmiercią główny bohater, replikant, w strugach ulewnego deszczu: „Widziałem rzeczy, którym wy, ludzie, nie dalibyście wiary. Statki w ogniu sunące ku ramionom Oriona. Oglądałem promienie kosmiczne, błyszczące w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile znikną w czasie jak łzy w deszczu. Czas umrzeć.” Po czym schylał głowę i po prostu umierał. Tak po prostu. Jak jakiś elektryczny sprzęt, nagle odłączony od prądu. Bez cierpień spowodowanych guzem. A jego mocne słowa idealnie odzwierciedlały niestałość życia… Tego delikatnego i pięknego drobiazgu, który znikał w czasie bez śladu. Replikant z „Łowcy androidów”  schylał głowę i umierał, a deszcz spływał mu po policzkach, zmywając jego ostatnie łzy.”

sobota, 11 sierpnia 2012

"Ostatnia Wieczerza" - Paweł Huelle

No i mam problem z odbiorem przeczytanej właśnie książki.  Niby wartościowa lektura, niby lubię takie mieszanki zaangażowanych treści z elementami czarnego humoru. Ale coś mnie w trakcie czytania uwierało. Coś mnie chwilami irytowało. Nie odczuwam absolutnej satysfakcji, ani też przyjemności płynącej z czytania tej książki.  Choć pomysł mi się podoba. Choć historia została przedstawiona należycie.  Mimo wszystko coś mnie tu drażni. Tylko co?

To moje pierwsze spotkanie z Pawłem Huelle. Dziwne spotkanie, bo jego „Ostatnia Wieczerza” to dziwna powieść. Narrator spisujący jak sam wspomina kronikę, opowiada historię kilku osób, które mają wziąć udział w pewnym artystycznym wydarzeniu. Mają wcielić się w role dwunastu apostołów biorących udział w biblijnej ostatniej wieczerzy. A całe zdarzenie ma zostać sfotografowane, jako niezwykle oryginalny performance artystyczny.  Narrator przedstawia kolejno poszczególne osoby, tworząc swoisty przegląd postaci i ich poglądów. Na pierwszy plan wysuwają się poglądy na temat różnych oblicz religijności, których pisarz nie omieszkał wyśmiać, sparodiować, wykpić, ukazać w krzywym zwierciadle. Tu należy wspomnieć, że miejscem akcji jest Gdańsk, w którym obok świątyń katolickich znajdują się obiekty religijne związane z judaizmem i islamem.  A sprawa współistnienia różnych religii staje się dla pisarza pretekstem do historycznych rozważań. Kolejnym tematem, jakim zajął się autor, jest sprawa samej sztuki i jej roli w dzisiejszych czasach. Kilka razy pomiędzy bohaterami powieści dochodzi do ostrych spięć i wręcz rękoczynów, kiedy pojawia się rozmowa o sztuce.

Religijność i sztuka w książce Pawła Huelle to aż nadto zauważalne wątki, bez których w zasadzie książka straciłaby sens. Losy bohaterów „Ostatniej Wieczerzy” są mocno związane w tymi tematami.  Co ponad to?  Hm… No właśnie. Tu ma problem. Bo oto podczas lektury doszłam do wniosku, że ta książka przytłacza mnie swoim zaangażowaniem. Staram się unikać treści pouczających i nawracających. Już dawno przestałam oglądać w TV wiadomości, bo mam w głębokim poważaniu, co powiedział pan X, z kim spał pan Y, czy kogo molestował pan Z. Mam też spory dystans do polityki światowej, wszak i tak jestem pod każdym względem wykorzystywana.  Czuję się jak ten osioł, któremu zawieszono przed nosem marchewkę. Co z tego, że mam wolność i demokrację, że mam tyle możliwości, skoro nie mam środków na realizację tych możliwości?  Między innymi te refleksje towarzyszyły mi podczas lektury „Ostatniej Wieczerzy”. 

Pisarz pozwolił sobie na zaprezentowanie własnych poglądów i zrobił to dosadnie. Bezczelnie rozprawił się z płytką religijnością i interesownością przedstawicieli duchowieństwa, bezczelnie rozprawił się z koncepcją sztuki nowoczesnej, która istnieje na granicy kiczu i tandety. Ta bezczelność mi się podobała, owszem. Bo lubię drapieżność w wyrażaniu swoich światopoglądów, o ile jest mi z nimi po drodze. Ale nie znalazłam wskazówki, czego szukać mam w zamian. Stąd ten mój stupor i brak jasnego stanowiska.  Nie mogę jednak odmówić autorowi błyskotliwego humoru, który balansuje tu granicy absurdalności. Nie mogę odmówić też świetnego pomysłu, aby ukazać losy kilku bohaterów, którzy reprezentują nas samych, Polaków kilku pokoleń.  „Ostatnia Wieczerza” to trochę ostra satyra, trochę gorzkie rozliczanie się z polskich grzeszków, a trochę powieść moralizatorska. Trudno mi się określić, czy poleciłabym ją. Z pewnością jest nietuzinkowa i może kogoś dotknąć do żywego.

wtorek, 7 sierpnia 2012

"Czekając na Malinę" - Małgorzata Południak

Nie będę obiektywna. Państwo wybaczą. Ale choćbym chciała, nie uda mi się to. Książka Małgorzaty Południak „Czekając na Malinę” to nie tylko jej debiut wydawniczy. To nie tylko tomik wierszy fantastycznie przygotowany pod względem edytorskim i graficznym.  To małe wydawnicze dzieło sztuki, wysmakowane, subtelne, dopieszczone.

Trzymam książkę w rękach i wiem, że mój o niej tekst będzie bardzo osobisty. Nie może być inaczej, wszak łączy mnie z autorką wierszy coś więcej. Nasza znajomość sięga chyba 2009 r., dokładnego miesiąca nie pamiętam. Nie pamiętam, czy ja na Małgosię trafiłam, czy Ona na mnie?  Jakoś się zadziało, a potem potoczyło.  Odważyłam się latem 2010 roku wsiąść w pociąg i pokonać trasę Rzeszów-Szczecin. Ech, mijają właśnie 2 lata.

Dziś powinnam odnieść się do Jej książki. Ten tomik poetycki ma klucz. Kluczem jest postać mężczyzny – Maliny, bohatera stworzonego przez Ingeborg Bachmann. Kiedyś trafiła w moje ręce jej powieść „Malina”.  Napisałam o niej, będę nieskromna, chyba dobry tekst.  To trudna powieść, do dziś mam ją w głowie.  Potem Małgosia zaczęła pisać wiersze o Malinie.  O facecie, który nas drażni, intryguje, fascynuje, którym gardzimy, którego pożądamy, któremu dajemy się uwieść, z którym pójdziemy w siną dal… Czytałam Jej wiersze na blogu i wyraźnie widziałam fascynację.  Podziwiałam Jej umiejętność eksperymentowania w poezji.  Ona potrafi wydobyć barwy z dźwięków i dźwięki z barw. Potrafi odwrócić rzeczywistość na lewą stronę. Nadrealnie tłumaczy szaroburą rzeczywistość.  Sięga po środki wyrazu, które na pozór nie pasują do poezji.  Tworzy hybrydowe konstrukcje słów, które nabierają zaskakujących znaczeń.  To swoista maniera, której nikt nie jest w stanie Jej zabrać. Nikt nie jest w stanie Jej skopiować. Wiersze Małgosi przypominają kolaże pełne wyszukanych metafor, niespotykanych dziś figur stylistycznych. Można by je namalować i powstawałyby dzieła surrealistyczne, które tak kocham. Nadrealizm w poezji jest możliwy i Jej poezja jest na to dowodem.  Pisząc o Malinie Małgosia burzy spokojne światy kobiecych marzeń, dając w zamian namiastkę tajemniczego pożądania, chwytającego za podbrzusze skurczu. Stworzyła Ona z Maliną związek, w którym porządek przyczynowo-skutkowy nie ma znaczenia. Znaczenie mają emocje, pojawiające się instynkty, kobieca, intymna fascynacja mężczyzną.
Mój stosunek do Jej wierszy zebranych w tomiku „Czekając na Malinę” jest, powtórzę się, bardzo osobisty. Tym bardziej, że jakimś chytrym sposobem, stałam się jego udziałem.  Koleje losu mnie zadziwiają.  Ciekawe, czy gdybym nie przeczytała kiedyś „Maliny” Ingeborg Bachmann, a Ona gdyby później nie przygarnęła Maliny pod swój poetycki dach, to czy dziś cieszyłabym się z Nią z Jej debiutu?  Ciekawe, dlaczego padło wtedy na mnie, a dziś na Ciebie, Małgosiu? 

 Nie będę się zastanawiać, tak jak poetka, „ile w tym wszystkim jest prawdopodobieństwa”, bo i tak „nie ogarniam tego co nade mną”.

Wiersze Małgosi Południak nie dają się ogarnąć żadną definicją. Są odważne, drapieżne, poszukujące. Niekoniecznie łatwe i przyjemne, ale mające pewną nieokreśloną siłę przyciągania do siebie. Kto raz przeczyta jej wiersze i znajdzie punkt zaczepienia, temu ciężko będzie wybrnąć z jej świata. W tym świecie wszystko jest możliwe, z pewnością Malina strzepuje popiół z papierosa i głośno się śmieje, gdy piszę te słowa. On to wie, on powstał z kobiety i kobiet pragnie. Bez kobiet Malina skurczyłby się do granic widzialności. Dlatego jest on ostrożny. Dręczy, kiedy musi, a kiedy nie, łasi się do nóg jak pies. Małgosia nie raz doświadczała z nim obcowania, bo „Malina jest zbiorem ważnym lub długim”. Ale w wierszach objawia się nie tylko Malina. Objawia się sama autorka, która czuje ciężar życia i wszystkich absurdów, których nie da się uniknąć. Jej ironia jest ostra, dotyka czułych miejsc. Ale to nie boli. Boli głupota, zawiść ludzka, nienawiść i wszelkie fobie. 






W dniu 2 sierpnia 2012 r. w Poznaniu w Kluboksięgarni Głośna miało miejsce spotkanie promujące książkę Małgorzaty Południak. Nie mogłam tam być. Choć w pewnym sensie byłam. Napisałam list do Małgosi i ten list został odczytany przez Cezarego Sikorskiego. Nie widziałam reakcji Małgosi, mogę jedynie sobie wyobrażać. Dziś pisząc te słowa wykorzystuję fragmenty z tamtego listu.  Napisałam Jej m. in. również te słowa: „Cieszę się, że Malina zadomowił się w Twojej głowie. Ale uważaj, bo wiesz, że jego towarzystwo niekiedy wiąże się z problemami. Lepiej ich unikać i zawczasu wyganiać Malinę, choćby na spacer.”

piątek, 3 sierpnia 2012

"Pamiętam cię" - Yrsa Sigurdardóttir

 „Kiedy ludzie umierają, nie rozliczywszy się z życia, utykają między światami. Nie przechodzą na następny stopień egzystencji, bo nadal są zbyt związani z tymi, których tu pozostawili, i chcą, aby sprawiedliwości stało się zadość albo żeby dokonano rozliczenia. Jeśli to nie następuje, zbłąkane duszyczki zaczynają zabiegać o to, by wszystko wyjaśnić. Nigdy jednak nie wiadomo, czy im się uda ani czy nawiążą kontakt z żywymi.”

Spodziewałam się kolejnego świetnego kryminału z Thorą Gudmundsdóttir. A dostałam powieść, przez którą co chwilę miałam gęsią skórkę. Pomimo upału za oknem. Tak, przyznaję się, że podczas lektury nowej powieści Yrsy Sigurdardóttir „Pamiętam cię” nie raz i nie dwa bałam się niesamowicie. Ja w ogóle jestem tchórzem i łatwo mnie przestraszyć. Wiele lat temu obejrzany „Blair Witch Project” zrobił swoje, panicznie boję się lasu w nocy oraz samotnych, opuszczonych domów. Nie ma szans, abym obejrzała jakiś horror sama w domu, tym bardziej wieczorem czy w nocy. A tu masz ci los. Wzięłam do czytania prawie że horror. Prawie że, ponieważ „Pamiętam cię” to w zasadzie świetnie napisana powieść łącząca elementy kryminału i horroru w lajtowym wydaniu.  A ja za wrażliwa jestem. Za bardzo wsiąkam w świat przedstawiony. Fabuła siedzi w moim mózgu i nie daje spokoju. Uwierzcie mi, że podczas lektury nowej Yrsy miałam niezłego pietra. Ona tak pisze, że ciarki po plecach przechodzą. I ja, nieznosząca się bać, spędziłam z książką kilkanaście godzin, bojąc się cholernie. Więc, jeśli nie chcecie się bać, to odpuśćcie sobie lekturę „Pamiętam cię”. Będziecie spokojniejsi, żadne trzaski podłogi ani nagłe otwarcie się drzwi, nie będą wam się źle kojarzyły. 

To, co Yrsa Sigurdardóttir robi z psychiką, mogę porównać tylko do filmów Alfreda Hitchcocka. Niezwykle starannie dobiera słowa, tworzy klimat i nastrój, aby jednym akapitem spowodować lekkie drżenie rąk i dreszcze przebiegające wzdłuż karku i kręgosłupa. Udowadnia swoją klasę i fakt, że naprawdę jest królową islandzkich kryminałów. 

Ileż na tej wyspie leżącej pomiędzy Europą a Ameryką Północną jest cudownych krajobrazów. Jeśli ktoś widział najnowsze dzieło Ridleya Scotta „Prometeusz”, to pewnie tak jak ja chciałby się znaleźć w okolicach wodospadu Dettifoss w Narodowym Parku Vatnajökull i na terenach wulkanu Hekla.

Jestem zauroczona Islandią. Jednakże nigdy w życiu nie chciałabym znaleźć się gdzieś w jakiejś dawno opuszczonej osadzie na północy kraju. Fiordy są piękne, ale i niebezpieczne.  A opuszczone domy skrywają swoje tajemnice, których lepiej nie poznawać.

W „Pamiętam cię” mamy dwa równolegle prowadzone wątki, które są ze sobą powiązane pewną tajemnicą. Troje młodych przyjaciół wyrusza ze stolicy Islandii na północny zachód do opuszczonej wioski  Hesteyri, aby wyremontować niedawno zakupiony dom. Zakładają, że w tydzień uda im się nieco odświeżyć dom, w którym planują urządzić pensjonat. Ten tydzień stanie się dla nich przekleństwem. W tym samym czasie w Reykjavíku dochodzi do zdemolowania przedszkola. Prowadząca śledztwo Dagny współpracuje z psychiatrą Freyrem, którego synek Benni zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach trzy lata temu. Te dwa wątki mają wspólny mianownik. Jaki? Jasne, że nic nie zdradzę, bo zepsułabym całą frajdę. 

„Pamiętam cię” trzyma w napięciu naprawdę mocno. Oba wątki splatają się w końcu i zagadki zostają rozwiązane. Ale ile przyjemności sprawiło mi powolne odkrywanie tajemnic, to wiem tylko ja.  Uwielbiam tak skrojone powieści. Fabuła wciągająca od pierwszej strony. Styl i język bez zarzutów.  Ciągłe uczucie niepokoju i strach, który czai się niemal na każdej stronie powieści.  I głębokie przesłanie! Jeśli przeszłość nie zostanie odpowiednio „zamknięta”, nie ma szans, aby teraźniejszość sprzyjała człowiekowi.  W naturze jest równowaga i aby mieć spokojne życie, należy wyrównać rachunki z przeszłości. Bo śmierć czai się na rogiem, na każdym kroku…

Yrsa Sigurdardóttir ma naturalny dar opowiadania, którego szczerze jej pozazdroszczę. I mieszka na Islandii, wyspie obfitującej w Aurora borealis. Jak ja jej tego zazdroszczę.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Fotografie Michała Drozda

Ten mężczyzna ma obsesję. 
Ten mężczyzna  fotografuje swoje fantazje. 
Wyuzdane i niepokorne. 
Można je zobaczyć w Europejskiej Galerii Sztuki w Millenium Hall w Rzeszowie.