"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

wtorek, 27 listopada 2012

"Trociny" - Krzysztof Varga

Ile razy jechałam pociągiem i obserwowałam przez brudne szyby szarobury krajobraz polskich wsi i miasteczek? Nie zliczę. Ale faktycznie inaczej nie da się określić tego, co można przez te brudne szyby zobaczyć. Polska widziana z okien pociągu to smętny widok. Smętne i ponure wsie, krzaki wzdłuż torów, jakieś zaniedbane stawy, ruiny starych dworców, obdrapane ściany domów, kamienic, pełne kolorowych nieudolnych graffiti, oczywiście najczęściej z nazwami lokalnych drużyn piłkarskich. Neony z nazwami miast, w których z reguły jakaś litera nie świeci się i straszy, jak dziura w uzębieniu. Czasem zdarzało mi się zobaczyć wśród połaci pól i lasów sarny albo zające. Ten widok mnie cieszył, dawał mi złudne poczucie życia. W ogóle podróż pociągiem tłamsi człowieka, ogranicza jego możliwości, potrafi na te kilka godzin zamienić człowieka w zestresowaną istotę. Bo ważne jest, aby w przedziale nie usiąść obok nieznajomych gaduł, które zechcą umilać czas swoimi błyskotliwymi pogaduchami. Ważne, aby nie trafić na spoconych i nieświeżych towarzyszy podróży, bo wtedy człowiekowi odechciewa się wszystkiego. Ważne, aby żaden dzieciak nie siedział obok, bo słuchanie płaczącego malca do przyjemnych nie należy. Od razu przypomina mi się scena z filmu „Dzień świra” – chyba każdy wie, jaką mam na myśli. 


Podróże pociągiem bywają też inspirujące. Nie wiem dlaczego, ale właśnie to przyszło mi do głowy podczas lektury „Trocin” Krzysztofa Vargi. (Właściwie to słuchałam audiobooka, powieść Vargi genialnie czytał Arkadiusz Jakubik.)

Podróż pociągiem Polskich Kolei Państwowych zainspirowała Vargę do opowiadania o Polsce.  A kto, jak kto, ale Varga o Polsce potrafi mówić z fantazją, ironią i olbrzymią pasją.  Oczywiście mówi w sposób do bólu szczery, stąd jego świat przedstawiony jest pełen szaroburych polskich krajobrazów, żałośnie śmiesznych ludzi, nierzadko gburowatych i mało atrakcyjnych. Varga dosadnie nazywa polską rzeczywistość: ziemniaczano-buraczaną. Wyśmiewa się z polskiej wiochy, ludzi bezbarwnych, byle jakich, wręcz prymitywnych.  Szydzi i z Warszawy, nazywając stolicę największą wsią Polski.

„Trociny” to powieść doskonała pod każdym względem. Kwiecisty styl i bogactwo językowe powodują przyjemne łechtanie w głowie. Nie ma mowy, aby zejść na płycizny, tu od ilości epitetów, porównań i przenośni aż się roi. Błyskotliwość i trafność zdań zachwyca. A sama fabuła wciąga, intryguje i zaskakuje.

Bohater i zarazem narrator „Trocin” – Piotr Augustyn, zgorzkniały i oziębły pięćdziesięciolatek, podróżuje przez Polskę i opowiada o swoim życiu komiwojażera. I ani razu w tych jego opowieściach nie pojawia się światełko w tunelu. Wszystko jest obmierzłe, koszmarne, niesmaczne, mdłe, śmierdzące i wręcz gówniane. Augustyn wylewa tony gorzkich żali na świat, w którym przyszło mu żyć. Niestety, ale te gorzkie żale często są absolutnie uzasadnione. Bo Augustyn ma poczucie niespełnienia, czuje się wypalony wewnętrznie. Radości życia nie skosztował nigdy. Jest nieco zarozumiały i wyniosły, niesympatyczny i bezbarwny. Ale właśnie tysiące takich ludzi mijamy na ulicach codziennie.  Tysiące bezbarwnych, nieatrakcyjnych szarych obywateli szarego kraju.  Bo szarość i nijakość to polskie cechy narodowe. Oryginalność to coś, czego Polska na oczy nie widziała. Wszystko kopiujemy, wszystko zawłaszczamy, wszystko podkradamy. Piotr Augustyn jest wymagający, ale bez przesady. Doskonale wie, jakimi regułami rządzi się ta rzeczywistość. Dlatego z łatwością poddaje się jej mechanizmom, aby mieć czas dla siebie, aby nikt mu nie przeszkadzał, aby nikt go nie trącał, nie popychał, nie wołał, nie wskazywał, nie zmuszał do współżycia.  Egoizm Piotra Augustyna jest sposobem na życie. Może to i straszne, ale taki mur, jaki zbudował on wokół siebie, czasami wydaje się jedynym słusznym rozwiązaniem, aby nie popaść w totalne szaleństwo, aby nie sfiksować do końca. Bo w tym ponurym i odpychającym człowieku, gdzieś na dnie serca wciąż się tli wrażliwość, malutkim płomieniem, ale jednak tli!  Ale oprócz wrażliwości jest również psychopatyczny wstręt do ludzi, których Augustyn musi znosić z anielską cierpliwością.

Nie wiem, czy zamierzony, czy też nie, ale pojawiający się w „Trocinach” komizm w połączeniu z diabelską ironią tworzą mieszankę pobudzającą i rozluźniającą jednocześnie. Z wierzchu szorstka i ponura treść wewnątrz kryje czarujące i obrzydliwie genialne obrazy naszej polskiej rzeczywistości. W brzydocie Vargi jest piękno. Ta turpistyczna maniera dodaje „Trocinom” swoistego uroku. Z łatwością przychodzi rozwikłać symbolikę tytułu. Czymże są te trociny, jak nie odpadkami pełnowartościowego życia? Jak nie pozostałością po doskonałym życiu, które przeszło nam gdzieś koło nosa?  Otaczamy się półproduktami, żyjemy średnio, aspirując do bycia kimś ważniejszym. Żyjemy w zakłamaniu, jesteśmy mitomanami. Zapominamy o autentycznych i wartościowych potrzebach, skupiając się na zaspokajaniu instynktów pierwotnych: najeść się, napić, zapełnić szafę ciuchami z sieciówek, położyć spać w łóżku z sieciówek, pojechać na wczasy last minut do Egiptu i płodzić kolejne pokolenia równie mało wymagających istot. Nad tym boleje bohater „Trocin”, nad mizerią, nad robaczywą rzeczywistością, którą się karmimy. Nad całym tałatajstwem, które próbuje nas pożreć. I to w książce Vargi jest piękne. Ta refleksja, to ubolewanie, ten smutek, ta prawda.

Varga porusza również problem toksycznych rodziców, którzy swoimi prostackimi ambicjami potrafią zatruć życie dziecka. Bohater „Trocin” ubolewa nad swoim wiejskim pochodzeniem, które jest w nim zakotwiczone i wiecznie mu ciąży. Piotr Augustyn brzydzi się wręcz wsią i wszystkim, co się z nią kojarzy. Wspomnienia z dzieciństwa dotyczące regularnych wyjazdów do podwarszawskiego Międliszewa i pobyt u rodziny Szczękaczów stanowią integralną część powieści. Bohater przywołuje historie z dzieciństwa, które, jak nic, są jedną wielką traumą. Traumą jest również byłe małżeństwo narratora.  Związek z Agnieszką to idealny portret tysięcy, jak nie milionów, nieudanych małżeństw, w których nie do przeskoczenia są różnice charakterów i zamiłowań. W opowieściach Vargi pojawia się smutny obraz rzeczywistości bardzo dobrze nam znanej! Takich Piotrów Augustynów żyje wokół nas mnóstwo.

Wytchnieniem dla Piotra Augustyna jest muzyka, bez której nie potrafi żyć. Rzecz jasna muzyka poważna, klasyczna! Wielokrotnie powtarzane w książce nazwisko włoskiego kompozytora Giovanniego Battisty Pergolesiego - m. in., bo wymienianie są i inne nazwiska - zmusiło mnie do wysłuchania zachwalanego utworu „Stabat Mater”.



 Rzeczywiście, to jest piękna muzyka! A więc ta turpistyczna proza wskazuje jednak na coś autentycznie pięknego. Tym samym Piotr Augustyn wcale nie jest niewrażliwym i oziębłym facetem w średnim wieku. To miłośnik piękna, które w płynnej nowoczesności zostało zepchnięte do podziemia. I wcale mu się nie dziwię, że woli zamknąć się w swoim mieszkaniu i słuchać muzyki.

A kto z nas dziś słyszał o Hildegardzie z Bingen? No, przyznajmy się, że niestety, ale nie słyszeliśmy o niej. Dlatego jestem wdzięczna Vardze, że jego bohater również i ją często przypomina.

Niestety, ale Piotr Augustyn kryształowy nie jest. Nie mogąc zdradzić szczegółów fabuły, muszę tu przystanąć i nabrać wody w usta. Przyznaję, że totalnie zostałam zaskoczona zakończeniem „Trocin”. Nie tego się spodziewałam. Tym bardziej jestem pod wrażeniem fantazji autora. Krzysztof Varga musiał mieć szatańską satysfakcję kończąc swoją powieść. Dzieło, jak dla mnie, perfekcyjne. Mogę śmiało powiedzieć, że „Trociny” to moja książka roku 2012! 

Słowa uznania należą się też Arkadiuszowi Jakubikowi, którego głosu słuchałam przez 12 godzin. Genialnie wczuł się w rolę, jaką „przyszło mu zagrać”. Zresztą nie zdziwiłabym się, gdyby „Trociny” zostały sfilmowane i właśnie Arkadiusz Jakubik zagrał rolę główną. Pasuje idealnie. Z taką pasją zmieniał tembr głosu, dopasowywał się do słów poszczególnych postaci!

Ja czułam, że „Trociny” to książka w sam raz dla mnie. Obrazoburcza, prowokacyjna, cyniczna i ironiczna! 

niedziela, 25 listopada 2012

"Szczęściarze" - Joanna Pettersson

„Szczęściarze” Joanny Pettersson to powieść piękna, ciepła i naładowana olbrzymią porcją optymizmu. Czytałam ją z radością i poczuciem, że oto trafiła mi się książka, która podpowiada, w którą stronę mam patrzeć, na co zwracać uwagę.

Powieść Joanny Pettersson to rozpisana na kilka głosów historia o przyjaźni, miłości, radości i życiu. To powieść traktująca o szczęściu, nieco sentymentalna i ckliwa, ale, o dziwo, potrafiąca wzruszyć i wprowadzić w dobry nastrój. Absolutnie daleka od naiwnego filozofowania i raczenia czytelnika wszelakimi mądrościami.

Czas i miejsce akcji, a jest to powieść przygodowa, determinują treść. Bo oto zostajemy przeniesieni w czasie jakieś 200 lat wstecz i oglądamy Europę w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej i po niej. Francja, Szwajcaria i Polska – to kraje, w których rozgrywa się akcja. Bohaterami są przede wszystkim mężczyźni. Każdy z nich snuje opowieść o swoim życiu, a ich opowieści łączą się w jedną całość. Poznajemy historię pewnej arystokratycznej francuskiej rodziny, a dokładnie historię życia trzech męskich potomków rodu Saint-Pierre, którym los nie szczędził wyzwań i dramatów. Każdy nich jest na swój sposób napiętnowany. Daje się wyczuć jakieś dziwne fatum wiszące nad tą rodziną. Żadnemu z nich nie jest dane życie spokojne i sielskie. Jednakże tym, co ich łączy, jest pokora wobec życia, radość z najprostszych przyjemności, docenianie szczęścia, którego, mimo wszystko, los im nie skąpił. Ich historie uzupełniają się wzajemnie. Życie Feliksa Saint-Pierre determinuje życie jego syna Jeana, z kolei życie Jeana Saint-Pierre wpływa na życie Feliksa, jego syna, następnego z rodu. Odnosi się wrażenie, że wraz z genami ojcowie przekazują synom dar niezwykłego losu.

Mamy w „Szczęściarzach” wątek męskiej miłości przypominającej bardziej przyjaźń niż relacje homoseksualne. Historia Jeana i Bazila stanowi w dużej mierze punkt centralny powieści, to wokół niej dobudowane są opowieści o ojcu Jeana i jego synu. Mamy tu również wątek szaleństwa, ofiarą obłędu jest Feliks, najmłodszy z rodu Saint-Pierre. Mamy tu romantyczne wizje malarskie, sięganie po ludowe wierzenia. Mamy romantyczną miłość, paryskich uliczników i tułaczkę żołnierską. Europa XVIII i XIX wieku to wdzięczne tło do konstruowania fabuły. 

To, że snucie opowieści autorka powierzyła swoim bohaterom, jest ogromną zaletą. Dzięki temu historia widziana z kilku perspektyw wydaje się pełniejsza. Swobodne operowanie językiem, bez dodatkowej stylizacji, czyni opowieść przystępniejszą, nadaje nawet współczesny rys, ale to wcale nie odbiera jej na wartości.

No i ta wskazówka, o której wspomniałam na wstępie. Wskazówka dotycząca pojęcia szczęścia, którego definicji nie sposób sformułować. Każdy ma swoją własną definicję szczęścia. Każdy pragnie czego innego. Bohaterowie powieści Joanny Pettersson wbrew temu, co można by sądzić, to ludzie szczęśliwi. I wcale nie chodzi o to, że wychodzą z różnych opresji bez szwanku. Znaczenie ma ich pogoda ducha i wiara w dobry los.

Podobała mi się ta książka. Podobało mi się pełne szacunku wobec czytelnika konstruowanie fabuły, zaskakiwanie go i bawienie. Nie czułam żadnego znużenia, ani trudności w poruszaniu się po ówczesnej rzeczywistości. Podobało mi się ujęcie tematu, rozciągnięcie historii w czasie, oddanie głosu poszczególnym bohaterom.  Podobała mi się prostota przekazu i symbolika treści.  Podobało mi się połączenie literackiej fikcji i autentycznych historycznych wątków. I zwrócenie uwagi, że każdy człowiek zasługuje na szacunek i miłość, bez względu na pochodzenie i zapatrywania. 

Jeśli jesteście ciekawi, co wspólnego z powieścią Joanny Pettersson ma rzeźba „Ganimedes i orzeł” autorstwa duńskiego rzeźbiarza Bertela Thorvaldsena, musicie sięgnąć po „Szczęściarzy”. To taka moja mała dygresja i jednocześnie intryga.










(źródło foto: Internet)

sobota, 17 listopada 2012

...czekam na wiatr co rozgoni...

Krzysztof Varga stał się moim nowym ulubieńcem. Bo pisze błyskotliwie, ma cięty język oraz  umiejętność szydzenia z bylejakości i nicości. Jako że w bibliotece dopadłam audiobooka z jego najnowszą powieścią „Trociny”, słucham sobie jego powieści. Czyta Arkadiusz Jakubik, którego mocny głos idealnie pasuje do postaci narratora „Trocin”. Jestem na półmetku, dozuję sobie słuchanie. „Trociny” są znakomite! 

Czytam „Szczęściarzy” Joanny Pettersson. Równie ciekawa lektura! Wciąga i przenosi mnie w czasie o jakieś 200 lat. Dawno nie czytałam powieści na poły przygodowej, na poły łotrzykowskiej, z nutką refleksyjności.

Podczytuję również eleWatora – nowy kwartalnik literacko-kulturalny rodem ze Szczecina.  Numer poświęcony w dużej mierze autorowi „Ulissesa”, ale nie tylko.

Najnowszy nabytek to małe wydawnictwo, nietypowego formatu, ale kuszące poetyckością i włoskimi klimatami.  Są to opowiadania Jarosława Mikołajewskiego zebrane w tomie o filmowym tytule „Dolce vita”.

A tak poza tym, to czekam na białą zimę z siarczystym mrozem.

sobota, 10 listopada 2012

music music music


 

Czego słucham od kilku dni?  Muzyki niebanalnej, odkrywczej, wypełnionej zaskakującymi dźwiękami, zejściami, wzlotami. Pełnej słów powiązanych ze sobą w sposób wyjątkowy. Odkrywam nową płytę. Smakuję ją powoli, bez pośpiechu, z odpowiednim namaszczeniem. Leżąc na sofie z pełnym po obiedzie brzuchem. Albo prasując bluzki. Poznaję znajome chwyty, ale i dostrzegam nowe sytuacje. Wiem na pewno, że już "Do Rycerzy, do Szlachty, doo Mieszczan" kocham.


środa, 7 listopada 2012

"Kołysanka" - Chuck Palahniuk

Po długich tygodniach niemocy, po długim okresie tumiwisizmu, jaki mnie dopadł, nadeszła właśnie ta chwila, postanowiłam zmobilizować się do działania. Bo ileż można grzęznąć we własnym sosie. Czytam, oglądam, ale żeby coś napisać? Zaćmienie umysłu! Brak weny! Poczucie wyjałowienia! Jesienne zaspanie! Ot co!  


A właśnie przeczytałam „Kołysankę” Chucka Palahniuka.  Najnowszą powieść tego kpiarza, tego szarlatana umysłów, tego niepoprawnego czarodzieja, który kilkoma swoimi książkami zaczarował mnie na amen. Kości na okładce i śmiertelna tematyka dopasowały się do aury za oknem, bo nie wyobrażam sobie, aby czytać tę powieść o innej porze roku. Kości jednakże nie mają nic wspólnego z trupimi główkami, których, obok dyń i pająków, w ostatnich dniach wszędzie mnóstwo z racji Halloweenu. Ale ich obecność na okładce intryguje, bo wszak tytuł przywodzi na myśl raczej błogie niemowlaczki w kołysce. Więc to zestawienie musi niepokoić i zastanawiać. I słusznie. Bo Palahniuk w swojej kolejnej książce zajął się śmiercią nader obficie. Bo dosłownie mówiąc: trup się ściele tu gęsto.  I to nie na skutek żadnych morderstw, żadnej strzelaniny, żadnego pobicia. Tu narzędziem zbrodni okazuje się … tytułowa kołysanka. 

Palahniuk bowiem wykorzystał w „Kołysance” znany motyw ludowych zaklęć i czarów, które można rzucić na kogoś, a które mogą wyrządzić sporo złego. Czyli mamy tu sięgnięcie po baśniowe chwyty: jak to zły czarnoksiężnik rzucił klątwę na niewinne istotki. Pomysł Palahniuka okazał się trafiony, bo książka jest wciągająca i czyta się świetnie. Ale coś mi zgrzytało, coś mnie uwierało. I wiem co! Niestety, ale co za dużo Palahniuka, to nie zdrowo.  Kiedyś każda słodycz przestaje być atrakcyjna i najnormalniej w świecie zaczyna nudzić. Tak właśnie chyba stało się ze mną i pomimo autentycznej atrakcyjności „Kołysanki”, ja w zachwyt nie wpadłam. Poczułam raczej zwykłą satysfakcję z udanej lektury. Myślę, że zmęczyła mnie przewidywalność Palahniuka. Nie mogę mu odmówić oryginalności, fantazji, polotu, świetnie prowadzonej akcji, niebanalnych historii. Ale chyba mi się przejadła jego wyobraźnia.

Jednakże absolutnie nie chciałabym zniechęcać do lektury „Kołysanki”, bo byłabym nie w porządku.  „Kołysanka” to naprawę dobra powieść, z krwistymi postaciami, z przebojowymi scenkami, z fantastycznymi i błyskotliwymi komentarzami. Oto bowiem Carl Streator, reporter pewnej gazety, wpada na ślad identycznych śmierci małych dzieci. Odkrywa pewien szczegół, który ma związek z umieraniem maluchów. Każdemu z nich czytano „Wiersze i rymowanki ze wszystkich stron świata” i w każdym z domów, w których umarły dzieci, książka ta była otwarta na stronie dwudziestej siódmej. Carl poznaje też osobliwą właścicielką agencji nieruchomości, Helen Hoover Boyle, która sprzedaje domy, w których straszy. Wspólnymi siłami postanawiają zniszczyć wszystkie egzemplarze książeczki. Przy okazji, chcąc nie chcąc, znając kołysankę ze strony dwudziestej siódmej na pamięć, biedny Carl Streator, dokonuje co chwilę niekontrolowanych morderstw. Wystarczy, że ktoś go wkurzy, zirytuje, albo krzywo spojrzy. Wystarczy, że w myślach zacznie recytację.

Czyż nie chcielibyście posiadać takiej władzy? Och, można by nieźle namieszać w świecie, kierując słowa kołysanki pod odpowiednim adresem. Przyznaję, że okrutnie mi się ten pomysł podoba. Chyba w poprzednim wcieleniu byłam wiedźmą, albo chociażby jakąś drobną czarownicą. Rzucić czar, albo jakąś maleńką klątewkę na kogoś. Boskie! Ja wiem, że to niebezpieczne i zapewne obróciłoby się przeciwko mnie, ale marzenie jest przednie!

Palahniuk chyba tym razem dał upust swoim osobistym fantazjom. Żeby tak rzucić czar na nie nieprzychylnych mu czytelników, na recenzentów i krytyków, którzy się na nim wyżywają. Pewnie podczas pisania „Kołysanki” nieźle się bawił. Bo broń, jaką się posłużył, ciężko znaleźć. Powtarzane przez Palahniuka klika razy zdanie: „słowa nie kamienie, nigdy nas nie zranią”, brzmi dość makabrycznie. Ale do drwiny i ironii w wydaniu Palahniuka akurat jestem przyzwyczajona i dostrzegam właściwe znaczenie tych środków wyrazu. 

Czytajcie Palahniuka, czytajcie! Bo drugiego takiego wariata nie ma na tym świecie!