"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

środa, 25 grudnia 2013

spacerując...

Nie świętuję jak większość Polaków. Żyję ze świadomością, że powtarzający się cykl natury dotyczy również i mnie. Tak, świadomość przemijania boli. Patrząc na zachodzące słońce i piękną paletę barw na niebie uzmysłowiłam sobie, że to, czego pragnę, jest poza moim zasięgiem. Mogę tylko tęsknić za tym. Tęsknię, bardzo...


czwartek, 5 grudnia 2013

...chęć posiadania...

„ - Odejście nie zawsze jest najprostsze – kiedy zabiera się samego siebie.
- Zawsze jest najprostsze, jeśli się wie, że chęć posiadania tylko człowieka ogranicza – i że nie można niczego zatrzymać, nawet samego siebie…
Zbliżali się do muzyki.
- Pani nie chce niczego posiadać? – spytał Levalli.
- Chcę posiadać zbyt wiele – odparła Lillian. – I dlatego nic. To prawie to samo.”



E. M. Remarque "Nim nadejdzie lato"

niedziela, 1 grudnia 2013

"Śmierć pięknych saren" - Ota Pavel - spektakl teatralny

Byłam w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej na spektaklu „Śmierć pięknych saren” na podstawie książki Oty Pavela. Książkę czytałam dawno temu. W sumie to zasługa mojego ojca, który ją kiedyś kupił i stała sobie w domu pomiędzy wieloma innymi. Potem oglądałam film, a jak to z czeskimi (czechosłowackimi) filmami bywa, utkwił mi w pamięci jako komediodramat, z tym specyficznym czeskim humorem, który nas Polaków rozśmiesza.  I oto byłam w teatrze na sztuce na podstawie dzieła Oty Pavela. Nie miałam specjalnych oczekiwań, bo i nie bardzo pamiętałam treść, a i mam wiele zastrzeżeń do mojego rodzimego teatru. Widziałam wiele sztuk wystawianych przez „Siemaszkę”, lepszych i gorszych, czasami zdarzało się, że drażniła mnie nienaturalna i aż nazbyt hałaśliwa gra aktorska. Ale to odrębny temat. Nie lubię sztucznej gry aktorskiej, nie lubię niepotrzebnego patetyzmu, fałszywej nuty, którą słyszę u wielu aktorów. Irytuje mnie przesadne wczuwanie się, dalekie od naturalnego zachowania.  To, co zobaczyłam na deskach rzeszowskiego teatru, pomimo maleńkich rozczarowań, podobało mi się i nie żałuję spędzonych w teatrze 2 godzin. 

„Śmierć pięknych saren” to autobiograficzna opowieść o losach żydowskiej rodziny z Pragi z okresu przed i powojennego. Sztuka wystawiona przez rzeszowską „Siemaszkę” to nie typowa adaptacja literatury, ale coś autentycznie oryginalnego. Tym, co mnie zaskoczyło i w sumie urzekło, jest sposób przedstawienia opowiadania Oty Pavela. Reżyser spektaklu postanowił zaprezentować sztukę, którą w dużej mierze oglądamy jak stare kino. Autentycznie, takie wrażenie mi towarzyszyło podczas oglądania spektaklu.  Świetnym zabiegiem scenograficznym było zawieszenie prześwitującego materiału, za którym odbywała się większa część sztuki. Tym sprytnym chwytem stworzono iluzję kina. Zawieszony materiał tłumił światło, rozmywał kształty, sprawiał, że sceny odgrywane za nim miały coś z filmowych klatek ze starego kina. Oglądając stare przedwojenne filmy, które nie zostały komputerowo wyczyszczone, widzimy pęknięcia kliszy, jakieś plamy, rysy i wszystkie znaki czasu, którym podlegają. Ten sam efekt chciał uzyskać reżyser spektaklu teatralnego i uważam ten zabieg za rewelacyjny.  Zdarzało się, że momentami rzutnik za widownią wyświetlał dodatkowe efekty w postaci właśnie tych rys. Efekt był znakomity. W ogóle wykorzystanie w teatrze nowoczesnych technologii wydaje mi się na miejscu. Dodatkowo uatrakcyjnia sztukę. Nie potrzeba bogatej scenografii, wyrafinowanego tła mającego przypominać – akurat w przypadku „Śmierci pięknych saren” – plenery przyrody. Wystarczy, że w tle pojawi się widok wody, który tworzy nastrój, a wyświetlane przez rzutnik ryby, które są w pierwszym planie, tworzą trójwymiarową przestrzeń. To lubię. To mnie zachwyca. Zamierzone efekty zostały osiągnięte, sztuka teatralna wzbudziła mój podziw. 

Treść opowiadania Oty Pavela jest banalnie prosta, okraszona rubasznym humorem. (Tu jednak się pożalę. Nie rozumiem wybuchów śmiechu na widowni w tak bardzo trywialnych i w ogóle – jak dla mnie – nie śmiesznych scenach. Mnie nie śmieszy np. łapanie kobiety za pośladek, a widownia wybuchała w tym momencie rechotem. Przecież to takie banalne, takie płytkie, nic a nic nie zabawne. Mam chyba inne poczucie humoru i tak pospolite chwyty mnie nie bawią). Momentami jednak wcale do śmiechu nie było. Bo i opowiadanie Oty Pavela to nie do końca komedia.  Losy rodziny autora wcale zabawne nie były, choć owszem, ojciec – główny bohater sztuki – to postać komiczna. Reżyser rzeszowskiego przedstawienia postanowił, że tak jak w dziele Oty Pavela, narrator będzie snuł swoją opowieść. Aktor grający narratora stał sobie raz z jednej, raz z drugiej strony sceny (przed zawieszonym materiałem) i opowiadał, a co ciekawsze sceny rozgrywały się za umowną zasłoną z prześwitującego materiału. Drażnił mnie nieco ten narrator, który podniesionym głosem, snuł opowieść. Powinien mówić spokojnie, jakby sam do siebie, a nie wykrzykiwać do widowni. Ot, taka moja mała uwaga. Opowiadał o ojcu, komiwojażerze próbującym zbić majątek na sprzedaży odkurzaczy marki Elektrolux, opowiadał o cierpliwej matce znoszącej wszelkie przygody ojca. Opowiadał o pasji ojca, którą były ryby. Opowiadał o czasach przedwojennych i powojennych i postawie ojca wobec czasów, w których przyszło mu żyć. Tu, znowu zejdę z treści, aby powiedzieć o wizji sztuki. Reżyser wykorzystał stare kroniki filmowe, aby ukazać moment zajęcia przez Hitlera Czechosłowacji.  Ten zabieg znów mnie urzekł. Tak jak ukazanie komunizmu przez symboliczną scenę, w której aktorzy zaśpiewali po czesku międzynarodówkę, ubrani w typowe mundurki, machając przy tym czerwonymi flagami. Nie powiem, abym nie poczuła czegoś w rodzaju zachwytu nad jedną z komunistycznych melodii, która głośno została odegrana. Ale mój zachwyt dotyczył raczej samej melodii, bo trzeba przyznać, że ówczesne pieśni miały w sobie coś wielkiego, tworzone były z autentyczną wiarą w komunizm i odzwierciedlały tą wiarę.  Tamci kompozytorzy potrafili w te melodie włożyć całe serce, stąd nie da się ukryć, że te kompozycje miały w sobie to coś, co chwyta i dziś za serce. Oczywiście słuchając ich nie czuję uwielbienia dla ustroju, któremu służyły, ale zachwyt nad ich pięknem, bo tego nie można im odmówić.

Nie napisałam za dużo o treści, kto jest ciekawy ten powinien sięgnąć po książkę, albo choćby obejrzeć film. Rzeszowianie mieli możliwość pójść do teatru (w repertuarze Teatru spektakl był od jesieni 2012 r.). Napisałam jednak o wrażeniach, bo o tym właściwie chciałam napisać.  „Śmierć pięknych saren” to dobra sztuka, aktorzy zagrali dobrze i zamysł reżysera również mi się podobał.  Nie oceniam tej sztuki, nie o to chodzi, nie jestem krytykiem. Czasem czuję, że o czymś warto powiedzieć głośno. Zamiast oglądać w tv kolejne edycje różnorakich kochenno-taneczno-estradowych show, należy oglądać prawdziwą sztukę. 

 Ooo, czy wiecie, że telewizyjna jedynka puszcza w poniedziałkowe wieczory teatr na żywo? Obejrzałam „Dawne grzechy” – specjalny wieczór z „Kobrą” i byłam zadowolona z wyboru spędzenia wieczoru.  Nie doceniam teatru, to mój mały osobisty dramat, ale ważne, że to zauważam. Tak, jak zauważam zmiany w moim życiu… Ale to  już mój prywatny świat…

niedziela, 20 października 2013

"Łuk Triumfalny" - Erich Maria Remarque

„Za głośno? Co jest za głośne? Tylko cisza. Cisza, w której się człowiek rozpada jak w próżni.” 



Kto nigdy nie czytał „Łuku Triumfalnego” Ericha Marii Remarque’a, ten wiele traci. Ta powieści, wydana 68 lat temu, miażdży moje serce doszczętnie. Rozdziera je na maleńkie kawałki i powoduje totalne przygnębienie. Ja, wyniosła i dumna, zdystansowana do rzeczywistości i buntująca się wobec zastanych reguł gry, wymiękam i dygocę ze wzruszenia. Ja, pragnąca przeżyć taką miłość, jaka nigdy się nie zdarza, zamykam oczy i moknę od łez. Remarque stworzył historię, która wzrusza i rozpala zatwardziałe serca. Która nie mami kiepskim sentymentalizmem, ale krzyczy brutalną realnością. Co z tego, że może i są tu sceny z taniego romansidła, ale jakimi słowami są one dopieszczone!  Co z tego, że miłość Joanny i Rawika pobrzmiewa tragicznym romantyzmem, ale wokół niej jest aura sacrum.  Taka miłość, dla niektórych może i pretensjonalna, pełna poetyckich uniesień, nie zdarza się w rzeczywistości. Nie miałaby racji bytu w świecie, w którym żyjemy.

„Miłość! Ileż to słowo oznacza. Od najlżejszej pieszczoty naskórka do największego podniecenia wewnętrznego, od tęsknoty za rodziną do śmiertelnego spazmu, od nienasyconej żądzy do walki Jakuba z aniołem. Oto idę – myślał – człowiek po czterdziestce, który przeszedł niejedną szkołę, nabył wiedzy i doświadczenia, padał i znów się podnosił, przepuszczony przez filtr czasu, zimny krytyczny. Nie chciałem miłości, nie wierzyłem w nią, nie przypuszczałem, że ją raz jeszcze napotkam, a oto przyszła i całe moje doświadczenie i wiedza na nic, miłość pali mnie tylko mocniej. A cóż płonie lepiej w ogniu uczucia niż suchy cynizm i nagromadzone drzewo krytycznych lat?”

Tak, Ravic jest bohaterem tragicznym. Jest cynikiem wątpiącym w sens miłości. Paradoksalnie jest lekarzem, uchodźcą z hitlerowskich Niemiec, praktykującym nielegalnie w Paryżu. Dba o swoje życie jakby z przekory, życie innych ludzi ratuje jedynie z konieczności przetrwania.  Jest ostrożny wobec życia, przyzwyczajony do samotności, jest pozbawiony ludzkiej wrażliwości, zimny i kpiący z uczuć. W przeszłości doświadczył dramatu i to go zmieniło. Większą troskę okazuje pacjentom, których operuje, niż własnemu samopoczuciu. Z premedytacją zagłusza swoje sumienie. I nie chodzi o alkohol, o calvados, który strumieniami płynie na kartach powieści. Ravic zagłusza swoje sumienie wyrachowaniem i sarkazmem. Ale pewnego razu spotyka Joannę, równie nieszczęśliwą istotę jak on. Równie samotną i pragnącą przeżyć coś, co uczyni ją szczęśliwą. Ravic jest rozdarty, działa wbrew sobie, kocha i nienawidzi jednocześnie. Pragnie i odrzuca to, co kocha.

„Kobietę trzeba uwielbiać albo ją porzucić. Nic poza tym.”

 Joanna łamie mu serce. Swoimi pragnieniami doprowadza do rozpaczy i tragedii. Oboje zabijają się powoli. Odchodzą i wracają. I wiedzą, że są już do śmierci sobie przeznaczeni.

„Wolnym jest się dopiero wtedy, kiedy już nie ma po co żyć.”     

Oni mają po co żyć. Choć kuszą los, choć igrają z nim.  Choć czasy, w których przyszło im żyć, nie sprzyjają miłości. Ravic postępuje jak szaleniec. Szaleniec zakochany bez pamięci. Joanna, która momentami przypomina cwaną intrygantkę, kocha go równie szalenie.

„Miłość czyni mężczyznę ślepym, a zaostrza wzrok kobiety.”

Remarque napisał coś więcej niż powieść o tragicznej miłości. W „Łuku Triumfalnym” olbrzymie znaczenie ma tło historyczne, które powoduje, że opowieść jest tym bardziej poruszająca. Akcja „Łuku…” rozgrywa się w przeddzień wybuchu drugiej wojny światowej. W Europie wrze, kto może ucieka za ocean. Kolejne państwa są zajmowane przez hitlerowską powódź. Paryż wcale nie jest oazą spokoju. I w takich okolicznościach wybucha namiętne uczucie Joanny i Ravika. Okoliczności niejako piętnują to uczucie.  Wszyscy chcą przetrwać, wszyscy chcą przeżyć coś po raz ostatni. Jakby przeczuwając nadciągającą śmierć. Ci nieszczęśni kochankowie to czują. Joanna jest słabsza, jest jak trusia, zlękniona, potrzebująca bezpiecznej przystani. To ona rozpala lodowate serce Ravika, nie chcąc utracić ostatniej w życiu iskierki szczęścia. 

„Łuk Triumfalny” to też powieść o bezdomności, o poszukiwaniu sensu życia w obliczu nadciągającego zagrożenia. To powieść o absurdalności ludzkich działań, o samounicestwieniu, o niespełnieniu.  Bije z niej spokój, irracjonalna pokora wobec losu. 

„Dom – ale gdzie jest dom człowieka bezdomnego, jeśli nie, na krótki czas, w burzliwej przystani czyjegoś serca? Czy nie dlatego miłość, obejmując serce bezdomnego, tak nim wstrząsa i tak je całkowicie bierze we władanie, ponieważ bezdomni nic poza nim nie mają? Czyż on nie dlatego próbował unikać Joanny? I czyż nie dlatego ona przyszła za nim, dogoniła go i powaliła? Trudniej się dźwignąć na śliskim lodzie obcego kraju niż na swojskim, dobrze znanym gruncie.”

Kto nie czytał „Łuku Triumfalnego”, nie czuje ciężaru tej tragicznej miłości. Nie marzy o nocnym spacerze bulwarami nad Sekwaną, nie pragnie przysiąść w jakiejś maleńkiej knajpce i raczyć się kolejnymi łykami calvadosu. Do nieprzytomności. Do zatracenia. Do zaczarowania. Do zobaczenia…

wtorek, 15 października 2013

"Grawitacja"


Tam nie ma tlenu,  nie ma ciśnienia, dźwięk się nie rozchodzi. Tam nie ma życia. Jest przerażająca cisza i przytłaczający bezmiar przestrzeni. Człowiek nawet nie jest pyłkiem. W porównaniu z ogromem kosmosu człowiek jest niczym.

Jestem zachwycona „Grawitacją”. Chyba nikt nie jest w stanie zrozumieć mojego zachwytu. To, co oglądałam na ekranie w kinie, istnieje we mnie. W mojej wyobraźni. Jest tak silne, że chwilami czuję ból, którego nie jestem w stanie opisać. Jest we mnie poczucie marności i ulotności ludzkiego życia w porównaniu z wielkością wszechświata.


Tak wiem, „Grawitacja” to tylko film, hollywoodzka bajka, fikcja, historia stworzona, by bawić widza. Ale ja chłonęłam tą historię całą sobą, byłam przez te parę chwil tam… Tam, gdzie nigdy nie będzie mi dane być. Tam, gdzie widoki są olśniewające.

Tak wiem, to iluzja, a ja podchodzę do tego zbyt emocjonalnie. Inaczej jednak nie umiem. Przeżywam takie widowiska całym sercem i duszą.

„Grawitacja” jest niesamowicie efektownym filmem I tak mocno realistycznym, że większość scen zapiera dech w piersi.

Amerykańska stacja kosmiczna, dwoje astronautów, a w zasadzie jeden! Historia wzruszająca i potęgująca poczucie nicości istoty ludzkiej, której zachciało się zdobywać kosmos. Ale też jest to historia o sile walki człowieka, który nie ma nic do stracenia. Albo się podda i z pokorą przyjmie swój los. Albo będzie walczyć o życie, które i tak się kiedyś skończy.

Rola George’a Clooney’a jest epizodyczna. To postać grana przez Sandrę Bullock jest tak naprawdę jedynym bohaterem filmu. Zagrać taką rolę z takim mistrzostwem zapewne nigdy Sandrze Bullock się nie śniło. Zrobiła to z wirtuozerią i zasługuje na wielkie uznanie.

Wiem, ktoś, kogo nie zachwyca wszechświat, kto patrząc na nocne rozgwieżdżone niebo i na księżyc nie dostrzega piękna, nie dozna tego, czego ja doznałam oglądając „Grawitację”. Widok Ziemi stamtąd i walka samotnej astronautki o przetrwanie, to najpiękniejsza historia, jaką ostatnio widziałam w kinie. Łza unosząca się w próżni i wędrująca z ekranu spłynęła po moim policzku...

Wiem, jestem głupia, za mocno przeżywam to, co zobaczyłam. Ale „Grawitacja” zawładnęła mną całkowicie.

wtorek, 8 października 2013

... calvadosu cierpki smak znowu w ustach mam ...

„ – Wszyscy musieliśmy się do tego przyzwyczaić – powiedział wreszcie. – Siła, która przedtem trzymała nas w kupie, została zniszczona. Rozlecieliśmy się jak szklane paciorki z naszyjnika, kiedy nitka pęknie. Nic już nie jest pewne. – Znów napełnił swój kieliszek. – Kiedyś będąc małym chłopcem, spałem na łące w nocy. Było to latem i niebo było czyste. Zanim usnąłem, zobaczyłem gwiazdozbiór Oriona nad lasem, na horyzoncie. Potem, kiedy się obudziłem w środku nocy, zobaczyłem nagle, że Orion stoi tuż nade mną. Nigdy tego nie zapomnę. Wiedziałem oczywiście, że ziemia jest planetą i że się obraca, ale wiedziałem o tym jedynie z książek, nie zastanawiałem się nad tym. A wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że tak jest naprawdę. Czułem, jak ziemia płynie bezdźwięcznie poprzez niewymierne przestrzenie. Poczułem to z taką siłą, że instynktownie chciałem się czegoś uchwycić, żeby nie zostać zmiecionym z jej powierzchni. Prawdopodobnie zdarzyło się to dlatego, że nagle wyrwany z głębokiego snu, opuszczony przez pamięć i przyzwyczajenia, spojrzałem w wysokie, zmienione niebo. Ziemia przestała wtedy być dla mnie czymś pewnym i to się już nie zmieniło. – Opróżnił szklankę. – Niektóre rzeczy stają się poprzez to trudniejsze, a inne znów łatwiejsze – powiedział. – Jeżeli pani czuje się już dość zmęczona, proszę nie odpowiadać.”

Oto fragment jednej z najpiękniejszych książek o miłości, jakie w życiu czytałam. Czytam ją po raz drugi. Pierwszy raz był gdzieś na studiach, ponad 13 lat temu.  Ravic i Joanna i lejący się litrami calvados…

„Łuk Triumfalny” – Erich Maria Remarque



niedziela, 6 października 2013

"Drogówka" - film Wojtka Smarzowskiego


To, że Wojtek Smarzowski robi dobre filmy wiedziałam. Widziałam „Wesele”, „Dom zły” i „Różę”. Pamiętam dobrze wrażenia po obejrzeniu tamtych filmów. Obejrzałam właśnie „Drogówkę” i brakuje mi słów, aby opisać to, co czuję. Nie spodziewałam się tak mocnego filmu. Nie spodziewałam się tak brutalnego filmu! „Wesele” bawiło widza, choć czy naprawdę śmiech był na miejscu? „Dom zły” przerażał okrucieństwem. „Róża” wzruszała do granic wrażliwości. Ale „Drogówka” to jest dopiero mocne kino! Fakt, że jest to film wulgarny i przesiąknięty seksem. Fakt, że jest to film nie dla ludzi o słabych nerwach.  To jest film, który dosłownie wbija w fotel. Jest wyjątkowo bezkompromisowy, bezczelny i bezpruderyjny. Poraża opisem rzeczywistości. Poraża sugestywnością i realizmem. Powiedzenie, że film może się podobać jest nie na miejscu. Ten film nie może się podobać. Nie ma w nim delikatności i subtelności. Jest totalna rozpizducha. Emocje buzują. Opowiadana historia nie czaruje widza, ale go osacza dosadnością. Takiego filmu dawno nie widziałam. Polskiego filmu! Nie mam wątpliwości, że ten film zasługuje na nagrody, które otrzymał. Nie mam wątpliwości, że polskie kino, dzięki takim reżyserom jak Wojtek Smarzowski, ma się znakomicie. Niech się schowają durne polskie komedie. Ja chcę więcej filmów takich jak ten! Niech się schowają filmy martyrologiczne, których mam powyżej uszu. Ja chcę właśnie takich filmów. Bezceremonialnie oddających polską współczesność! Bartłomiej Topa zagrał rolę swojego życia! Ba! Każdy z aktorów zasługuje na uznanie! Nie mam złudzeń, że „Drogówka” to film, który jest wyjątkowy. Ale uwaga, ten film powinien mieć etykietę: dozwolone od lat co najmniej 20! 

czwartek, 3 października 2013

"Noc w Lizbonie" - Erich Maria Remarque

„Patrzyłem, jak szedł ulicą z walizką w ręku, żałosna postać – obraz odwiecznego rogacza i odwiecznego wielkiego kochanka. Bo czyż kobieta, którą kochał, nie należała do niego nieporównanie więcej niż do galerii głupich zdobywców? I co właściwie do nas należy? Po co tak wiele hałasu o rzeczy, które w najlepszym wypadku zostały nam tylko na jakiś czas wypożyczone; i po co tyle się mówi, że więcej lub mniej się posiada, wtedy gdy oszukańcze słowo „posiadać” znaczy tyle, co wziąć w objęcia powietrze?”


W jedną noc można przeżyć całe życie. Można doświadczyć skrajnych emocji, można dotknąć zakazanego owocu, można zniszczyć całą przeszłość jednym słowem. Można wzbudzić pożądanie, można wyjąkać cały ból nagromadzony przez lata w duszy. W jedną noc można zacząć nowe życie. Można też skończyć. Nigdy nie zdarzyło mi się, abym w jedną noc poznała człowieka. Abym dowiedziała się o nim wszystkiego. Abym czuła to, co on czuje. Abym rozumiała to, co on rozumie. Abym żałowała tego, czego on żałuje. Nigdy nie zdarzyło mi się wysłuchać historii czyjegoś życia w jedną noc. Ale wiem, że jest to możliwe. Wiem, że w jedną noc można zmienić się pod wpływem tego, co opowiadają nam inni. Jedna noc, niby krótki odcinek czasu, niewiele znaczący w perspektywie wieczności wszechświata.

Jednej nocy, niedługo przed wybuchem II wojny światowej, gdzieś w Lizbonie, niejaki Schwarz opowiada o swoim życiu przypadkowo napotkanemu mężczyźnie na nabrzeżu portowym. Nie prowadzi z nim żadnej gry, nie szantażuje go. Oferuje bilety na statek do Ameryki, ofiaruje ucieczkę z Europy, która ma za chwilę pogrążyć się w ciemnościach. Opowiada o tułaczce przez Europę, pobytach w niemieckich obozach, o wiecznej podejrzliwości, o trwodze o własne życie. Opowiada również o miłości do żony, z którą los w postaci hitlerowskich Niemiec, rozdzielił go. Opowiada o tęsknocie, potrzebie zobaczenia żony, a w końcu o wspólnej z nią ucieczce. Robi to w konkretnym celu.  Oddaje własne wspomnienia i historię swojego małżeństwa na przechowanie innemu człowiekowi. Chce się oczyścić z przeszłości, zostawić w jedynej możliwej formie swoje życie, we wspomnieniach obcego człowieka. Obcemu będzie łatwiej pamiętać. Naznacza swojego słuchacza swoimi myślami, piętnuje jego pamięć, której ten do końca swojego życia się nie wyzbędzie. Schwarz wie, że los nie szczędził mu przykrości. Że los był tak brutalny, jak to tylko możliwe, że pozbawił go wrażliwości, jednocześnie każąc mu kochać  olbrzymią miłością  kobietę, która z czasem stawała się coraz bardziej obca, tajemnicza, cierpiąca i nieosiągalna.

Cóż takiego jest w książce „Noc w Lizbonie” niemieckiego pisarza Ericha Marii Remarque'a napisanej w 1962 r., że ja czytając ją dziś, 50 lat później, czułam się tak, jakbym siedziała również w nocnej knajpce w Lizbonie i osobiście słuchała opowieści Schwarza?  Czy to zasługa pięknej narracji, melancholijnego tonu, a może poczucie obcowania z ludzką tragedią, która bez względu na okoliczności chwyta za serce?   Remarque potrafi wzruszająco opowiadać o cierpieniach serca, o rozterkach targających ludzkimi duszami w obliczu okrucieństwa wojny. Jest w jego powieści romantyzm, ale bez sentymentalnych chwytów. Powiedziałabym nawet, że chłodnym głosem mówi o marności obietnic składanych sobie przez kochanków, poddaje w wątpliwość wierność i uczciwość, które powinny budować związek między dwojgiem ludzi. Ale nie widzę tu nihilizmu, bierności i pesymizmu.  Remarque pisze o prawdzie, której często wolelibyśmy nie znać.

Chciałabym spędzić jedną noc z kimś, kogo dopiero poznałam. Chciałabym wysłuchać jego opowieści. Chciałabym sprawdzić siebie. Czy jest we mnie empatia? Czy czyjeś życie wpłynęłoby na moje? Czy zmieniłoby je?  Chciałabym spędzić jedną noc w Lizbonie.

poniedziałek, 30 września 2013

Wieczny Ruch

Wieczór. Zgasiłam światło, zapaliłam świece, położyłam się i owinęłam kocem. W ciemnościach człowiekowi różne myśli po głowie chodzą. Lepsze i gorsze. Nie chciałam myśleć, znam sposób, aby wyłączyć myślenie. Aby na jakiś czas zapomnieć się, odciąć od świata i zagłuszyć niepokojące myśli. Są chwile, kiedy demony śpiące na dnie mojego serca, uaktywniają się. Wtedy serce boli. Boli myślenie. Boli istnienie. Więc zgasiłam światło, zapaliłam świece i zanim odpłynęłam, włączyłam odtwarzacz. Z kolumn popłynęła muzyka. Nieziemska, pozwalająca mi się zapomnieć. Jest taki rodzaj muzyki, który przyjemnie drażni moje skronie i powoduje pulsujące ciepło w lędźwiach. Nie czuję wtedy nic, świadomość znika, świat przestaje istnieć. Jest tylko dźwięk kołyszący się we mnie. Pieszczący moje zmysły. Kocham ten stan. Nie potrzeba mi wtedy nic i nikogo, aby poczuć ulotne szczęście. Nie ma mnie, jest muzyka przenikające powietrze dookoła.  I moje materialne ciało staje się nieistotne. Znaczenie ma dźwięk wibrujący w moich uszach. Jest taki rodzaj muzyki, który dokonuje cudów w moim umyśle. Oczyszcza mnie. Demony znów zapadają w głęboki sen… 


niedziela, 25 sierpnia 2013

Cieszanów Rock Festiwal 2013

23 sierpnia 2013 r. w piątkowy wieczór byłam na Cieszanów Rock Festiwal. Zobaczyłam koncerty Riverside, Kultu i Illusion. Wysłuchałam potężnej dawki niesamowitej muzyki. Na Riverside zamykałam oczy i czułam, jak dźwięki przenikają każdy cm mojego ciała. Kocham to uczucie, kiedy muzyka staje się w danej chwili wszystkim, likwiduje czasami nieznośne poczucie świata i życia w ogóle. Kocham ten stan, kiedy muzyka jest we mnie i w moim krwioobiegu.  Kult dał również świetny koncert, ale totalnym zaskoczeniem był występ Illusion. Miałam naście lat i ich kasetę, którą znałam na pamięć. Pamiętam okładkę z jakąś lalką przywiązaną do krzesła. Po latach Illusion smakuje inaczej. To połączenie niesamowitej energii i charyzmy Tomka Lipnickiego.
Dziękuję R. za propozycję wspólnego wyjazdu. Cieszę się ogromnie, że R. wpadł na taki pomysł.  Rock nie umarł, rock ma się znakomicie!





niedziela, 4 sierpnia 2013

"Ości" - Ignacy Karpowicz

„Przestrzeń publiczna nie służy mówieniu prawdy. Prawda nie opuszcza czterech ścian.”


Przestrzeń publiczna jest zła, zawistna i pełna hipokryzji. W przestrzeni publicznej występuje kurtuazja, wazeliniarstwo i różnej maści niegodziwości. Nie zapominajmy o płyciźnie umysłowej. Do przestrzeni publicznej mam stosunek obojętny, a nawet beznamiętny, z akcentem na mdłości. Doceniam przestrzeń niewystępującą publicznie. Tę z drugiego obiegu, o której pospolita masa nie wie, bo brak jej horyzontów. Przestrzeń publiczna jest wypełniona po brzegi trocinami i podróbką luksusu. Niekiedy występuje z brzegów i wtedy krew mnie zalewa, bo, chcąc nie chcąc, dotyka mnie swymi lepkimi mackami.

„Świat nie będzie lepszy, ponieważ jesteśmy zbyt inteligentni i syci, żeby coś zrobić.”

Lenistwo przestrzeni publicznej jest groźne. Fatalnie wpływa na rozwój człowieka. Przestrzeń publiczna buduje poczucie lenistwa.  Nic nie da się już zrobić. Zbyt mocno wciąga nas głupota.

Świat jest pełen ości, ale nieliczni nauczyli się tak go konsumować, aby omijać i wypluwać to, co stanowi dla nich zagrożenie.

Ignacy Karpowicz napisał przewrotną powieść. Ten błyskotliwy pisarz rzucił na rynek „Ości” i znów namieszał w mojej głowie.

Bez mała pięciuset stronicowa powieść wciąga jak niebezpieczny wir wodny. Jak wpadniesz w jego ruchy, musisz pójść na dno. Ale to dno jest pełne fantastycznych treści i tam dzieje się to, czego w przestrzeni publicznej brak.

Nie można streścić powieści Karpowicza. Nie chodzi o to, że brak tu fabuły. Ona jest! I to pokrętna, dowcipna, zadziorna i perwersyjna! Ale poza fabułą jest tu wyrafinowany styl, który nadaje niebanalny rytm narracji. To lubię! Bo fabuła fabułą! Ale treść jest tak skonstruowana, że międzywiersze same się czytają.

Mamy tu opowieść o kilku rodzinach i związkach, które nie zawsze są regularne, schematyczne, nudne i pospolite. Ninel jest matką Franka, Franek jest kochankiem Mai, Maja jest żoną Szymona i matką Bruna, Norbert jest kochankiem Ninel i Maksa, a kiedyś kochał Krzysia, Andrzej jest przyjacielem Mai i kochankiem Krzysia, Maria jest żoną Kuana, który przeistacza się w Maksa, albo w Kim Lee, najlepszą polską drag queen… Z pełną świadomością nie wymieniłam wszystkich bohaterów powieści Ignacego Karpowicza, ale nie w tym rzecz. Wymieniłam najważniejszych, tych, których skomplikowane życie nie pozwala płynąć przestrzenią publiczną, ale nakazuje szukać innych dróg, czasem na skróty, czasem pod górkę. Relacje między bohaterami „Ości” są nadzwyczajne, pełne emocji, czasem pełne bólu i rozgoryczenia, czasem niepewności i niespełnienia, a czasem fascynacji i zgody na to, co im przyszykował los. Karpowicz pisze o relacjach międzyludzkich, w których, tak naprawdę, nie mają znaczenia żadne orientacje seksualne, bowiem miłość nie jest zjawiskiem dającym się usidlić żadnym kodeksom moralnym, ani tym bardziej nie jest zjawiskiem, na które ktokolwiek ma wyłączność. „Ości” Karpowicza są zatem, zaryzykuję, fascynującą powieścią o miłości.  Wieloznaczność tytułu budzi rozmaite skojarzenia. Każde jest słuszne!

Związki między ludźmi nigdy nie bywają proste. Życie też nigdy nie jest proste. Są niespełnione związki między rodzicami a dziećmi, są pełne niedomówień związki małżeńskie, są związki partnerskie, niekiedy na odległość, niekiedy platoniczne… Są też związki międzyludzkie wykraczające poza normy ogólnie przyjęte jako jedynie słuszne, oddychające innym powietrzem, pragnące spełnienia.

Ignacy Karpowicz wspaniale portretuje te związki; bawi się komizmem przeplatając go z refleksją, rzuca kluczami nie wskazując konkretnych drzwi, żongluje ironią i gorzką prawdą, przed którą przestrzeń publiczna rumieni się ze wstydu.

W „Ościach” jest wszystko to, czego nie znajdę w poprawnej politycznie przestrzeni publicznej. Za to często znajduję obok siebie…

wtorek, 23 lipca 2013

fragment powieści, którą czytam...

"Wbrew przesądom i naukom każdy z nas ma dwie matki i często ani jednego ojca. Matka pierwsza to Natura. Matka druga to Kultura. Matka pierwsza nigdy nie kłamie; emocje, odruchy, dreszcze – nie sposób podważyć ich autentyczności. Matka pierwsza trzyma nas w szponach, żywi się prawdą. Trudno od niej uciec, nawet udana ucieczka jest ucieczką na trochę, nigdy na dłużej, i nigdy dalej, niż pozwala pępowina. Matka druga jest wyrozumiała, mieszka nieco bardziej na zewnątrz, prowadzi schronisko dla swoich dzieci, dla osób pokrzywdzonych przez pierwszą matkę. Matka druga tka miraże, częstuje karmelkami, uczy, że warto uciekać przed prawdą emocji, odruchów, dreszczy; ukazuje kręgi kontekstów, tryby wątpliwości, sznury związków przyczynowo-skutkowych, wykonane ręką piękno. (Ta waza nie jest niebiesko-brązowa. To lazur i ochra).
Matki zazwyczaj żyją w zgodzie, lecz bywa i tak, że skaczą sobie do gardeł. Walczą jak suki. Areną walki zawsze jest ich wspólne dziecko. Którakolwiek z matek by wygrała, zawsze przegrywa arena. Arena odnosi rany, niekiedy obgryza paznokcie do krwi, nacina żyletką wnętrze ud, zapomina o spuszczeniu wody w toalecie, lunatykuje."

fragment "Ości" Ignacego Karpowicza

czwartek, 11 lipca 2013

"Maria Skłodowska-Curie i jej córki" - Shelley Emling


„Życie nie jest łatwe dla nikogo z nas. Ale co z tego? Musimy być wytrwali, a przede wszystkim wierzyć w siebie. Musimy wierzyć, że mamy do czegoś talent i że to coś należy osiągnąć za wszelką cenę.”
Maria Skłodowska-Curie


Nie miałam w szkole szczęścia do nauczycieli chemii i fizyki. Kompletnie nie potrafili zainteresować mnie tymi przedmiotami. Do dziś nie mam bladego pojęcia, o co chodzi w tablicy Mendelejewa, pierwiastki funkcjonują w moim umyśle jako absolutne abstrakty, nie potrafię sobie wyobrazić atomu, nie mam pojęcia o działaniach różnych sił, nie rozróżniam napięcia od natężenia. Jestem kompletnie zielona w tym temacie. Energia jest dla mnie abstrakcyjnym pojęciem, choć realne jej skutki dostrzegam.  Kiedy próbuję sobie wyobrazić wnętrze atomu, jądro, neutrony, protony i wszystko, co tam można znaleźć, widzę czarną dziurę w wyobraźni. Nie mam zmysłu umożliwiającego mi łapanie w mig, o co w tych naukach chodzi.  Jednak, co ciekawe, od jakiegoś czasu fascynuje mnie astronomia. Z zaciekawieniem oglądam programy i filmy oraz czytam o wszystkim, co dotyczy wszechświata, naszej galaktyki, tych miliardów gwiazd, podobnych do naszego Słońca, które istnieją we Wszechświecie. I ta wiedza mnie pobudza do myślenia, potrafię sobie ogrom Kosmosu wyobrazić. Wystarczy, że spojrzę w nocy na rozgwieżdżone niebo, odnajdę charakterystyczne i łatwe do wypatrzenia gwiazdozbiory. Potrafię nawet nazwać kilka gwiazd, z ogromną przyjemnością patrzę na planety naszego Układu Słonecznego wtedy, kiedy ich widoczność na niebie jest spora.  Wiem, że wewnątrz gwiazd zachodzą procesy chemiczne, różne reakcje termojądrowe. Wiem, że gwiazdy się rodzą i umierają, pojawiają się supernowe, białe karły, które są pozostałością po eksplozji umierającej gwiazdy. Tak, te tematy mnie intrygują; gdybym mogła udać się do obserwatorium astronomicznego na hawajskiej górze Mauna Kea, byłoby to spełnienie jednego z moich marzeń.  Innym marzeniem jest lot w przestrzeń kosmiczną, choćby na orbitę okołoziemską.  Wiem, mam niecodzienne marzenia…

Musiałam się podzielić z wami tymi słowami, bo chcę dziś polecić świetną książkę, o laureatce dwóch Nagród Nobla z dziedziny fizyki (1903 r.) i chemii (1911 r.). Kobietą, której poświęcona jest książka, jak łatwo się domyślić, jest Maria Skłodowska-Curie, znana chyba każdemu.  (W zasadzie książka poświęcona jest również jej dwóm córkom:  Irenie i Ewie.) 

Będąc, jak wspomniałam na wstępie, kompletnym laikiem z fizyki i chemii, lektura książki Shelley Emling sprawiła mi ogromną przyjemność. I choć zjawisko promieniotwórczości jest dla mnie równie abstrakcyjnym pojęciem, jak wspomniana wyżej budowa atomu, z ogromną satysfakcją chłonęłam kolejne rozdziały tej pozycji.

„Maria Skłodowska-Curie i jej córki” Shelley Emling to jedna z tych książek, które czyta się z przyjemnością. Zauważyłam ostatnio, że zdecydowanie wolę czytać biografie sławnych ludzi, niż fikcję literacką. Może poszukuję autorytetów, może potrzebuję potwierdzenia, że życie może być fascynującą przygodą, a nauka potrafi uczynić je wartościowszym?

Autorka przybliża sylwetkę Noblistki, jej zmagania z pracą, wręcz poświęcenie życia dla naukowych odkryć. Wszak Maria Skłodowska-Curie przez całe życie obcowała z niebezpiecznymi dla zdrowia związkami chemicznymi.  Z pewnością była świadoma zagrożenia płynącego z promieniotwórczości, ale odsuwała od siebie myśl o tym. Była skupiona na pracy naukowej i tylko to się dla niej liczyło.  Jej determinacja i poświęcenie zasługują na szczególny szacunek. Shelley Emling opisuje Marię jako kobietę wymagającą, stroniącą od sławy, która ją otoczyła. Czytamy o dwóch podróżach Noblistki do Stanów Zjednoczonych, gdzie popłynęła, aby zgromadzić środki na zakup 1 grama (!) radu, wpierw dla instytutu naukowego w Paryżu, a potem dla instytutu w Warszawie. Czytamy i widzimy kobietę, która wolałaby uniknąć tego rozgłosu, tej atencji, z którą była witana na uniwersytetach, w olbrzymich zakładach chemicznych, a nawet w Białym Domu przez dwóch prezydentów Stanów Zjednoczonych.  Dowiadujemy się o jej niezwykłym przywiązaniu do córek, które zawsze traktowała jak partnerki, dbając o ich wykształcenie i charakter.  Jedna z nich, Irena, poszła w ślady matki, pracowała wpierw z nią, a potem z mężem Frederikiem Joliot-Curie. Zresztą wraz z mężem w 1934 r. również otrzymała Nagrodę Nobla z chemii w uznaniu za odkrycie sztucznej promieniotwórczości. Druga z córek, Ewa, została sławną reporterką i korespondentką wojenną, przemierzającą podczas drugiej wojny światowej Afrykę i Azję. 
 
Autorka opisuje relacje sławnej matki i jej dwóch córek, ale nie skupia się tylko na tym.  Z silnym akcentem podkreśla wpływ matki na ich życie, ale również zwraca uwagę na odmienność tych osobowości.

Życie Marii Skłodowskiej-Curie nie rozpieszczało. Przybrana ojczyzna, Francja, przez długi czas nie przyjmowała kobiet do grona profesorów ani naukowców. Często jednak Maria, jako jedyna kobieta, uczestniczyła w spotkaniach największych naukowców, wśród których znajdował się m. in. Albert Einstein. (Zresztą darzący Marią ogromnym szacunkiem i przyjaźniący się z nią.) Również czasy, w których przyszło żyć Noblistce nie były spokojne. Podczas pierwszej wojny światowej wraz z córką Ireną jeździła po Europie ucząc obsługi aparatów rentgenowskich, czując w tym swoją powinność wobec ludzkości.  Drugiej wojny światowej nie dożyła, przez wiele lat zmagała się z jaskrą i chorobami płuc. Dziś nie trudno nam odgadnąć, co mogło być przyczyną tych dolegliwości. Obcowanie z promieniotwórczymi pierwiastkami musiało się odbić na jej zdrowiu.  Jej córka Irena podczas drugiej wojny światowej wraz z mężem trwała w okupowanym Paryżu nie przerywając badań. Cierpiała na gruźlicę a zmarła na białaczkę. 

Te trzy silne kobiety, będące bohaterkami książki Shelley Emling, zostały sportretowane jako niezwykłe osobowości.  Pokuszę się o stwierdzenie, że córki niejako musiały być silne, mając taką matkę. Maria była dla nich wzorem i autorytetem. Odkrycia pań Curie wpłynęły na rozwój nauki. Oczywiście błędem byłoby, gdybym pominęła rolę mężczyzn: Piotra – męża Marii oraz Frederika – męża Ireny. To wraz z nimi Maria i Irena prowadziły badania naukowe i panom również należy się uwaga. W świecie naukowym, zdominowanym przez mężczyzn, trudno było zaistnieć kobiecie, a tym dwóm paniom to się udało. Dziś nazwisko Curie jest kojarzone przede wszystkim z Marią Skłodowską-Curie. Ale trzeba pamiętać o mężczyznach.

Zastanawiałam się nad fenomenem Marii Skłodowskiej-Curie, nad jej życiem i pasji, której je poświęciła. Z nieskrywaną dumą patrzę na nią. Nie dość, że kobieta, to jeszcze Polka! Wiodła skromne życie, na tyle, na ile mogła, poświęcała się rodzinie i pracy naukowej, która stanowiła dla niej najwyższą wartość.  Nie uległa sławie i stroniła od niej. Trudno mi dziś wskazać kogoś takiego. Może taka postawa to cecha charakterystyczna dla ludzi żyjących 100 lat temu. W czasach trudniejszych?

Bez zawstydzenia powiem, że podziwiam takie kobiety. Mnie brakuje odwagi, siły, determinacji, pasji i charakteru.  One zapisują się na kartach historii, a o mnie nikt nie będzie pamiętał. Ale to nic złego.

Muszę na koniec napisać o czymś, co mnie po prostu drażni. Patrząc na okładkę książki widzę coś, co najchętniej usunęłabym z niej. Nie rozumiem, po co drukuje się nakładce hasła takie, jak „ważniejsze od Nobla są tylko dzieci” oraz „Książkę polecają Joanna Szczepkowska i jej córki”.  Szczególnie to drugie hasło ma się jak piernik do wiatraka. Mnie osobiści irytuje. O wiele ładniej wyglądałaby okładka bez tych treści.

piątek, 28 czerwca 2013

"O pięknie" - Zadie Smith

Zadie Smith pisze wspaniałe powieści. Monumentalne i skomplikowane. Na okładce przeczytanej właśnie książki „O pięknie” umieszczono słowa: „transatlantycka saga komiczna”. Zgadzam się z tym sformułowaniem, ale nie w pełni. Owszem, „O pięknie” jest transatlantycką sagą, ale co do określenia „komiczna” mam pewne wątpliwości. Bardziej pasuje mi tu epitet: satyryczna. Bo „O pięknie” to powieść, w której łatwo dostrzec subtelną satyrę na zachowawczość konserwatywnych poglądów, na powierzchowność ludzkich zachowań, na zaangażowanie w konkretne polityczne treści.

Podobnie jak w „Białych zębach” w „O pięknie” mamy fantastycznie wykreowany świat dwóch rodzin:  Belsey’ów i Kipps’ów. Mamy kontrast kulturowy dotyczący poziomu i stylu życia, reguł rządzących w tych rodzinach. Mamy dramaty rodzinne, konflikty, zdrady, przyjaźnie, miłości. Ta prawie 600 stronicowa saga opisuje życie, które determinują ludzkie problemy. Jest wielowątkowa, z głębokim przesłaniem, skłaniająca do własnych rachunków sumienia. Wybrzmiewa w niej nuta nostalgii i wspomnianej satyry. Dodatkowym walorem jest ulokowanie świata przedstawionego w środowisku akademickim, a co się z tym wiąże spojrzenie na wartości, które powinny charakteryzować ludzi wykształconych, stanowiących elitę społeczną. Każdy z bohaterów, czy to członkowie rodziny Belsey’ów, czy to Kipps’ów, są odrębnymi bytami, idealnymi, aby napisać o każdym oddzielną powieść. 
Poprzez wielowątkowość powieść Zadie Smith staje się bogatą w rozmaite treści. Niesie ze sobą ducha naszych czasów. I mimo że dotyczy amerykańskiego środowiska akademickiego, jest symboliczna, można przetransponować jej cechy na inne regiony Ziemi.
Ważnym elementem ukazanym przez pisarkę w nieco krzywym zwierciadle jest problematyka tolerancji rasowej, bowiem większość bohaterów jest czarnoskóra. Ważnym elementem jest także zwrócenie uwagi na upadek obyczajów, rozpad więzi rodzinnych, ukrywanie prawdy. 

Wydaje się, że dla autorki snucie tak rozbudowanych powieści to pestka. „O pięknie” tak na prawdę nie ma początku, ani końca. Jest wycinkiem z życia, które wciąż przynosi nowe sytuacje.
Jestem pod wrażeniem talentu i warsztatu pisarskiego Zadie Smith.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

"Statek śmierci" - Yrsa Sigurdardottir

„Dla Thory nie było chyba nic nudniejszego niż gotowanie. Większość jej koleżanek miała dokładnie odwrotne zdanie na ten temat – z biegiem lat one i ich mężowie coraz bardziej interesowali się kuchnią. Jedna z nich podarowała jej i Matthiasowi kurs gotowania w prezencie gwiazdkowym i była zachwycona tym pomysłem. Kurs nazywał się „Magia Orientu”. Odbyli go z poczucia obowiązku, a prowadzącemu nie udało się zarazić ich swoją pasją. Pod koniec potrafili równie mało co na początku, choć trzeba przyznać, że nauczyli się robić całkiem przyzwoity kuskus.”

Nie, nie obawiajcie się, nie będzie to recenzja książki kucharskiej, ani żadnego poradnika o gotowaniu.  Pozwoliłam sobie przytoczyć powyższy fragment, ponieważ poczułam się raźniej. Hura! Są na tym świecie ludzie, którym stanie w kuchni przy garach nie sprawia żadnej przyjemności. Zadrwicie, że przecież Thora to bohaterka powieści. Ale co mi tam! Nie jestem jedyna. Z pełną świadomością i konsekwencją wypowiem to: dla mnie gotowanie to równie nudne zajęcie, nie podnieca mnie, nie sprawia mi żadnej przyjemności, nie wzbudza we mnie żadnych irracjonalnych pisków.

I tym oto – zupełnie nie na temat wstępem – rozpocznę właściwą opowieść.  Ukazała się kolejna powieść genialnej islandzkiej pisarki Yrsy Sigurdardottir pod wymownym tytułem „Statek śmierci”. Mając w pamięci jej poprzednie powieści, ale i również powieść Stefana Mani (też Islandczyka!) „Statek”, jak tylko dowiedziałam się o tej książce, wiedziałam, że ją przeczytam.  Są trzy powody, dla których po prostu nie mogłam przejść obok niej obojętnie. 1. Y. Sigurdardottir to absolutnie mistrzyni w swojej dziedzinie. 2. Rzecz dotyczy Islandii. 3. Thriller + morze + statek = znakomita lektura.

Nie pomyliłam się co do oczekiwań, czuję się usatysfakcjonowana. Książka absolutnie trzyma w napięciu i gwarantuje udaną lekturę.

Przyznam, że w życiu nie udałabym się w taki rejs. Panicznie boję się głębokiej wody, więc za żadne skarby nie zdecydowałabym się płynąć z Portugalii na Islandię. Co to, to nie. Wolę zdecydowanie twardy ląd, niż wieczne kołysanie, sztormy i widoki aż nadto monotonne. W taki rejs popłynęli bohaterowie „Statku śmierci” i rejs okazał się piekłem.

 Luksusowy jacht Lady K dopłynął z Lizbony do Reykjaviku, ale na pokładzie nie było nikogo. Zaginęło 7 osób: 3 członków załogi i małżeństwo z córkami bliźniaczkami. Podczas rejsu Atlantykiem doszło do nieoczekiwanych zdarzeń, których nie sposób przewidzieć, tym bardziej, kiedy w grę wchodzą…

Thora Gudmundsdottir prawniczka, która rozwiązała już nie jedną, łagodnie mówiąc, dziwną sprawę, dostaje zlecenie dowieść śmierci małżeństwa Egira i Lary, aby firma ubezpieczeniowa mogła wypłacić rodzinie odszkodowanie z wysokich polis na życie. Zaczyna się rozwiązywanie zagadki.

Zarówno fabuła, jak i sposób prowadzenia narracji budują odpowiednie napięcie i w ogóle nie sygnalizują rozwiązania, które jest zaskoczeniem.  Mimo łagodnego tonu opowieści, w trakcie lektury daje się odczuć lekkie mrowienie. Może nie jest ono tak wielkie, jak podczas czytania „Pamiętam cię”, ale jest ono równie efektowne.  Chęć poznania prawdy jest tak wielka, że wpływa na tempo czytania. Ledwo sięgnęłam po nową Yrsę, a już jestem po lekturze. To niesprawiedliwe.


poniedziałek, 10 czerwca 2013

"To zwierzę mnie bierze" - Adam Wajrak

Czy ktoś nie wie, kim jest Adam Wajrak?  Czy ktoś nigdy nie spotkał się z tym nazwiskiem? Mam cichą nadzieję, że każdy wie, kim jest Adam Wajrak. Jeśli jest jednak ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia, ten trąba i tyle!  Bo Adam Wajrak pasjonująco opowiada o zwierzętach i przyrodzie.

Kiedyś w telewizji, za czasów mojego dzieciństwa, był sobie starszy pan z sumiastym siwym wąsem, który opowiadał nam o zwierzętach i przyrodzie. Nie pamiętam nazwiska tego pana. Ale z ręką na sercu przyznam, że m. in. programy z udziałem tegoż pana zaszczepiły we mnie sympatię do gawęd i opowieści o świecie natury. Dziś z równym uwielbieniem oglądam w tv programy przyrodniczy i seriale, z reguły te z BBC, a głos Krystyny Czubówny opowiadającej o podwodnych stworzeniach, albo o polujących w Afryce lwach, relaksuje mnie, uspokaja i pozytywnie nastraja. Z równą sympatią czytuję w Gazecie i Dużym Formacie felietony Adama Wajraka. A czasem gdzieś i w tv zdarza mi się zobaczyć i posłuchać go „na żywca”.  Aha. Byłabym zapomniała. Kiedyś namiętnie słuchałam też w Trójce w piątkowe poranki krótkich felietonów Andrzeja Kruszewicza o ptakach. Ileż fajnych i ciekawych rzeczy można było się dowiedzieć o naszych ptasich przyjaciołach. Przyznam, że nie wiem, czy nadal są one w Trójce?

Ukazała się właśnie książeczka „To zwierzę mnie bierze”, która jest zbiorem tekstów Adama Wajraka z Gazety i DF, wzbogacona licznymi pięknymi zdjęciami samego autora. Sądzę, że ta pozycja jest gratką nie tylko dla miłośników Wajraka, ale przyrody w ogóle.  Książka została podzielona na 12 rozdziałów, odpowiadających 12 miesiącom. Opowieść o świecie zwierząt rozpoczyna się w maju a kończy w kwietniu.  Taki zabieg porządkowy pozwala laikom przyrodniczym w danym miesiącu zwracać większą uwagę na dane żyjątka. O czym my tu mamy? O ptakach: o dzierzbie, która niczym Zorro, ma wokół oczu czarną maskę. O dzięciołach i dzięciołkach, muchołówkach, dudkach, puszczykach, kopciuszkach i kukułkach.  Mamy opowieści o wężach, żmijach, które Adam Wajrak spotykał m. in. w Bieszczadach.  Także o zaskrońcu, który zamieszkał w ogrodzie Wajraka. O jeżach i chomiku polskim, którego ciężko wypatrzeć, taki ostrożny gryzoń z niego!  Jest również opowieść o fokach, które zamieszkują północno wschodnie wybrzeże Bałtyku, które maja węch doskonały i natychmiast, jak wyczują zapach człowieka, zmykają do wody, bo tam są bezpieczne. 

Adam Wajrak z fascynacją opowiada o kozicach, jeleniach i samcach łosi, które w okresie godów bywają lekko otumanione. Zwierząt, które spotkał na swojej drodze, bacznie i cierpliwie śledząc i wypatrując, jest bez liku. Widać ogromne zamiłowanie tego człowieka do zwierząt. Kto z nas wytrzymałby, siedząc w lesie zamaskowany, aby zobaczyć leśną zwierzynę puszcz i lasów?  Trzeba mieć upór i autentycznie kochać świat zwierząt. No i kto z nas tak dobrze zna się na zwierzętach, potrafi rozróżnić jednego ptaszka od drugiego. Przyznam, że ja miałabym spory kłopot, gdybym musiała rozpoznać rudzika, trznadla albo nawet jemiołuszkę.

Zaciekawiły mnie opowieści o niepełnosprawnych mieszkańcach gór i lasów. Wspomniana jest kozica, która mieszka w Tatrach, biedaczka jest jednooka, a jednak radzi sobie doskonale i potrafi wychować potomstwo.  Albo taki kowalik, maleńki ptaszek, który ma tylko jedną łapkę. Te historie pokazują, że niepełnosprawność w świecie zwierząt nie zawsze jest przeszkodą.

Rozbawiła mnie opowieść i dywagacje Wajraka o tym, które ze zwierząt ma szanse przeżyć koniec świata? Wiadomo, że my pomyślelibyśmy o karaluchach i szczurach.  A o kim pomyślał Adam Wajrak? O mewach! Bo to sprytne ptaki, skubane i szczwane jak lisy, a na dodatek żyją na całej kuli ziemskiej.

Równie zabawne były spostrzeżenia o tym, że niektóre ze zwierząt potrafią się cieszyć ze śniegu! Kozice, wydry czy nawet kruki potrafią kilka razy z rzędu powtórzyć zjazd na śnieżnej górce wyraźnie ciesząc się z tego, jak dzieci!

Wśród przyjemnych opowieści pojawiła się historia mrożąca krew w żyłach. Ale w błędzie będzie ten, kto pomyśli o jakichś wielkich drapieżnikach. Bo historia dotyczy sikorek, które, jak wiemy lubią słoninę, ale nie tylko! Potrafią one polować na inne ptaki czy nietoperze, zaczynając rozdziobywanie od mózgu!

Na zakończenie przypomnę fakt, chyba jednak mało znany. Białowieskie żubry zostały wybite do reszty podczas I wojny światowej i krótko po jej zakończeniu. Te, które dziś u nas podziwiamy pochodzą od zwierząt z hodowli, od byka Plebejera i krowy Planty. „Para założycielska” miała bardzo dobre geny. I chwała za ten sukces genetyce!

„To zwierzę mnie bierze” to świetne kompendium wiedzy o żyjących wokół nas zwierzętach. Ja podczas lektury wiele się dowiedziałam. Książeczka jest warta uwagi. Polecam!

niedziela, 14 kwietnia 2013

"Kobiety i ważki" - Ewa Parma i Anna Maria Rusinek

Biorąc do ręki wydawnictwa, w których obok wierszy prezentowane są obrazy, zawsze zastanawiam się, co mnie bardziej zachwyci, co do mnie mocniej przemówi. Często wzajemne relacje między jednymi a drugimi są wyraźne i tworzą spójną całość. Czasem jednak co innego odnajduję w wierszach, a co innego w obrazach. Szukam symbiozy, liczę szczegóły, zwracam uwagę na powtórzenia, ale nie umiem znaleźć spoiwa. Może moja wyobraźnia szuka konkretów, rzeczy namacalnych, a powinnam dać się uwieść tajemnicy? Dziwię się często zestawieniom, badam pomysłowość autorów. Z reguły skupiam się jednym, albo na obrazie, albo na wierszu, pozwalając, aby silniejsze emocje przemawiały do mnie.

Dziś silniej przemówiły do mnie obrazy, bezdyskusyjnie uległam magii, kolorystyce, symbolom, a nawet muzyce, która ewidentnie towarzyszy tym obrazom.

Poświęciłam dziś sporo czasu na przepiękną książkę szczecińskiego Zaułka Wydawniczego "Pomyłka": „Kobiety i ważki” Ewy Parmy i Anny Marii Rusinek. Piszę ‘przepiękną’, bo to wydawnictwo dba o stronę graficzną i edytorską tworząc wydawnicze dzieła sztuki.

Przeczytałam wiersze, które – jak wyjaśnia autorka, Ewa Parma – powstały pod wpływem malarstwa Anny Marii Rusinek. Wnikliwie przyglądałam się obrazom. I, jak wspomniałam wcześniej, uległam obrazom natychmiast. Na swoje, ale i autorki wierszy, nieszczęście, nie wyczułam tej specyficznej więzi, która powinna połączyć słowo i obraz. Gdyby mi przyszło napisać wiersze obcując z obrazami Anny Marii Rusinek, skupiłabym się kompletnie na czymś innym. Mam inne skojarzenia, inne stany skupienia, inną potrzebę i inną wrażliwość. Ja w tym malarstwie dostrzegam ponętną i delikatną zmysłowość, lekką i eteryczną, nieziemską i oniryczną. Postaci kobiece nienachlanie mówią mi o swoim uczuciu, które jednych może fascynować, innych lekko gorszyć. Te kobiety są jakby utkane z pragnień, z tęsknot, ale i z drapieżności i pewności siebie. Wzrok mój sięga ponad to, co widzi wprost, i podpowiada sceny intymne, zarezerwowane tylko dla kochanków. W obrazach Anny Marii Rusinek dostrzegam potęgę przyrody, barwnych kwiatów w pełnym rozkwicie, czuję te zapachy, którymi one mamią. Słyszę spokojną muzykę, dźwięki wydobywające się ze skrzypiec, fletu, harfy, saksofonu, wiolonczeli. Widzę koty, pszczoły, ptaki. Niewątpliwie kobiecość i wszystko to, co gra w duszy kochającej kobiety, to główne tematy obrazów Anny Marii Rusinek. Bogactwo detali przytłacza, ale nie męczy. Bogactwo kolorów kłuje w oczy, ale nie razi.  Ubóstwiam taką estetykę. Mój gust sięga właśnie tam, gdzie coś się dzieje, jest ruch, jest życie, jest barwa, jest dźwięk, jest zapach.

 
 
 
 
 


 Jeśli chodzi o wiersze, to szczególnie dwa do mnie mocno przemówiły, dotknęły mnie i poruszyły moje serce.  Oto one:

Zima

Czekam na zimę
W międzyczasie
jem gruszkę z gorgonzolą
w Staniszowie
jem szarlotkę z lodami
na Kazimierzu
jem kołacz z rabarbarem
w kuchni u mamy

Czekam na zimę
W międzyczasie
czytam list przez ramię z Vermeerem
gadam do Ściany z Watersem
gram w klasy z Cortazarem

Czekam na zimę
W międzyczasie
gotuję rosół tęsknię
piszę wiersze i maile tęsknię
biegam wlokę się tęsknię

Czekam na zimę
Niech kot położy się w nogach
niech on schowa twarz
w moich włosach
niech znikną pod lodem
wszystkie moje
dzienne sprawki
i stanę się bielsza niż śnieg


Zbieg

Jestem szczęściarą
nikt mnie nie porwał
nie podmienił nie zjadł
Uniknęłam obrzezania
i ukamienowania
Nie muszę udawać
że lubię czador
Nikt mnie nie zabije
za to że patrzę i pożądam
Wolno mi iść na spacer
bez ochrony
czytać tańczyć tango
i kłócić się z mężczyzną
Jestem swoim oczkiem w głowie
ozdobą samej siebie
różą dla własnych oczu
zbiegiem z Krainy
Niepomyślnych Okoliczności
widzę to wyraźnie
i tylko mój pan
zwany Przypadkiem
z właściwą sobie nonszalancją
nie chce przyznać
ile mu zawdzięczam





piątek, 5 kwietnia 2013

poezja: "Plusk" - Katarzyna Bolec

„Przeszłość -  jest to dziś,
tylko cokolwiek dalej”
C. K. Norwid



Kupiłam 38 numer Nowej Okolicy Poetów. Do czasopisma dołączono dwa tomiki wierszy. Dziś napiszę o „Plusku” Katarzyny Bolec.  Ostatnio proza do mnie nie przemawia. Czytam, i nic szczególnego i wartego zapamiętania nie czuję. Albo odwrotnie: czuję wtórność, banał, tanie chwyty, które może są atrakcyjne dla innych, ale mnie w ogóle nie podniecają.  Czuję, że to czas na wiersze.

Ona wspomina przeszłość. Wspomina chyba dobre i niewinne dzieciństwo. Wspomina zimy i sanki. Mówi, że dawniej nie rozróżniała Anglii od Ameryki. Wydaje jej się, że też jest Odyseuszem. W jej słowach – „Tęsknota to choroba, o wiele bardziej niebezpieczna niż choroby morskie.” – odnajduję siebie. Chyba  ma słabość do oceanu, morza, do wody w każdej postaci (patrz: tytuł tomiku). I jest bezpańska, tak mówi. A ja znów widzę siebie.  Nie bawi się w ckliwą poezję miłosną, nie zachwyca śpiewem ptaszków, ani pięknem przyrody. Przemawia przez nią dojrzałość. Jest młodsza ode mnie o cztery lata, ale czytając jej wiersze czuję się jak dziecko, które wciąż błądzi. Brak mi tej pokory, brak mądrej refleksji, brak mi łaski, którą ona ma.  Tak jak ja lubi koty. Tak jak ja oglądała w dzieciństwie Muppety. Wie, że „zostaną po nas tylko ciemne morza”  i żeby zobaczyć koniec świata należy przyłożyć oko do przerębli. Jej „serce zamarzło sto dni przed maturą”, wtedy, gdy pisało się „wypracowania o nicości”„O naszym być albo nie być decydują przefiltrowane wiązki światła” – skąd ona wiedziała, że czuję podobnie? Ona jest poetką, a ja?

***
Jestem bezpańska
Jestem całkowicie bezpańska
Nie należę do żadnych obrazów
Muzyki i słów
Kultury zależnej
I niezależnej.
Jestem bezpańska
Jestem całkowicie bezpańska
Chłopcy z bilbordów nie oglądają się za mną
Przyswajam obcą składnię
Geometrię języka
Jak pies
wyjący nieidiomatycznie do księżyca.


Almost Blue

O piątej po południu obudził mnie szum morza
Syreny w okularach Ray Ban opalały się na plaży
Szłam tropem kostek lodu rozrzuconych w przedpokoju
w pokoju brat właśnie dezerterował z egzaminu z pianina
próbowałam go namówić aby zmienił zdanie,
ale był zajęty robieniem szalupy ze swojej marynarki
ulicami płynęły syreny i dziewczyny z portów
marynarze uśmiechali się znacząco
piwo dalej płynęło kuflami
tamto popołudnie rozlało się
i nigdzie ale to nigdzie
śladu wyspy szczęśliwej

poniedziałek, 18 marca 2013

"Poczucie kresu" - Julian Barnes

„Żyjemy przekonani o prawdziwości pewnych hipotez. Że na przykład pamięć to wydarzenia plus czas. Ale sprawa jest o wiele bardziej osobliwa. Kto to powiedział, że pamięć jest tym, co – jak nam się wydawało – zapomnieliśmy? Powinno być też dla nas oczywiste, że czas nie działa jak środek utrwalający, lecz raczej jak rozpuszczalnik. Nie jest jednak wygodnie – nie jest użytecznie – wierzyć w coś takiego; to nie pomaga nam zmagać się z życiem, więc to ignorujemy.”


„Poczucie kresu” Juliana Barnesa jest genialne. Na tyle, że zachwyt nad przesłaniem powieści zdobywcy nagrody Bookera za 2011 rok dominuje nad zachwytem dotyczącym błyskotliwej fabuły. To powieść o zakrętach losu, o zakamarkach czasu, o cynizmie i dojrzewaniu. Brak tu optymizmu, z fabuły wyłania się raczej ironia. Takie książki czyta się z namaszczeniem. Mnie dopadło poczucie obcowania z czymś wielkim. Refleksje głównego bohatera, który na starość dostaje tajemniczy spadek, dotykają sedna człowieczeństwa. Refleksje nad możliwościami i kombinacjami, jakie los potrafi czynić, są przejmujące i wymagające pokory. Czas i pamięć gmatwają proste równania. Okazuje się, że w życiu każde równanie może mieć kilka rozwiązań. Czysta matematyka. Rachunek prawdopodobieństwa. Prostota geniuszu. Bez wahania napiszę, że Barnes napisał mocną rzecz.

Dziś obchodzę 36 urodziny. Moje refleksje krążą wokół czasu, którego nie da się cofnąć. Rozmyślam nad przeszłością. Nie żałuję niczego. Choć gdybym mogła czas cofnąć, zrobiłabym to.

środa, 13 marca 2013

"Żyj wystarczająco dobrze" - Agnieszka Jucewicz i Grzegorz Sroczyński

Dlaczego sięgnęłam po tę książkę?  Bo tytuł jest pozytywny. Bo czuję potrzebę zmiany. Bo budzi się we mnie pragnienie innego życia.  Rzadko czytuję poradniki. Raczej rzucę okiem na akapity, przeczytam parę zdań i poradnik ląduje z dala ode mnie. Nie należę do kobiet, które wiedzę o życiu czerpią z poradników, ani tym bardziej z programów telewizyjnych. Czasem bywam masochistką i oddalam od siebie ważne decyzje. Ale tak się składa, że stoję na rozstaju dróg. Że potrzebuję wsparcia. Nie czytałam książki Agnieszki Jucewicz i Grzegorza Sroczyńskiego w nadziei, że znajdę klucz do moich rozmyślań i wątpliwości. Nie czytałam z nastawieniem na wielkie odkrycia. Ale tych 20 rozmów z najlepszymi polskimi psychologami i terapeutami umocniło mnie w mojej potrzebie zmiany i potwierdziło moje obawy. Wiem, że jeżeli nie uporam się z prywatnymi zmorami, nikt za mnie tego nie zrobi. Wiem, że jeżeli nie zmienię pewnych okoliczności, zawsze będę tkwiła w martwym punkcie.  

O czym można przeczytać w "Żyj wystarczająco dobrze"? O toksycznych związkach, o trudnych relacjach z rodzicami, o niedojrzałości, o egoizmie, o dzieciństwie, które determinuje dorosłość, o zaburzeniach osobowości (borderline), o uzależnieniach. Do kogo książka jest skierowana? Do każdego, kto odczuwa potrzebę zrozumienia siebie i swoich lęków.  To absolutnie nie jest poradnik jak żyć. Ten zbiór rozmów nie daje wskazówek jak żyć.  Terapeuci, z którymi rozmawiają autorzy książki, wyjaśniają mechanizmy rządzące człowiekiem. Robią to w sposób prosty, nie silą się na pseudonaukowy bełkot. Mówią o ważnych rzeczach w sposób prosty i zrozumiały. Nie stosują retoryki pedagoga. Mając wieloletnie doświadczenie pracy z pacjentami potrafią wiedzę psychologiczną przekazać umiejętnie. 

Wiecie, o czym człowiek boi się mówić? Wiecie, co ukrywa w duszy? Często ludzie ukrywają przed światem zewnętrznym ogromne traumy. Czy uwierzylibyście, że ja mogę być emocjonalną kaleką? Że moje życie wcale nie jest kolorowe? Zastanówmy się nad sobą, nad tym, czego oczekujemy od życia. I, do cholery, zróbmy w końcu ten krok, na który od dawna nie mogliśmy się zdecydować. Bo nikt za nas życia nie przeżyje.

Być może zniknę na jakiś czas. Być może na zawsze. Nie usuwam bloga. Czas pokaże, co będzie dalej…