"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

wtorek, 26 lutego 2013

„Historia pewnego małżeństwa. Listy Bronisława Malinowskiego i Elsie Masson” pod redakcją Heleny Wayne

100 lat temu nie było komputera, Internetu, maili, skypa, gadu-gadu i całej reszty dobrodziejstw, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Ba! Gdyby nagle te dobrodziejstwa zniknęły, ludzkość ogarnęłaby czarna rozpacz. Zapanowałaby era niewyobrażalnego chaosu. Po ulicach zamiast ludzi szwendałyby się zombie, bo tak wyobrażam sobie nagły wysyp istot będących na głodzie, istot uzależnionych od komputera i Internetu, istot z objawami nagłego odstawienia narkotyku.

100 lat temu świat był prostszy. Nie twierdzę, że piękniejszy i lepszy, ale prostszy. Komunikacja międzyludzka wymagała czasu i umiejętności artykułowania myśli. Dziś, w dobie Internetu, występują one w stanie szczątkowym, u niewielkiej liczby ziemskiej populacji.  A przecież jeszcze nie tak dawno nie było nawet telefonii komórkowej. Żyliśmy, radziliśmy sobie, komunikowaliśmy się ze sobą. 

100 lat temu żył Bronisław Malinowski i jego żona Elsie Masson. Nie znali komputera, nie korzystali z maili. Pisali do siebie listy. Zwykłe, pisane ręcznie na papierze listy! Niekiedy list wysłany przez Malinowskiego docierał do Elsie po 3-4 tygodniach, niekiedy list wysłany z Polski przez matkę Malinowskiego docierał do niego, przebywającego akurat na Wyspach Trobrianda, po roku. Niekiedy listy ze względów bezpieczeństwa musiały być cenzurowane. 

Dziś nie wyobrażamy sobie, że moglibyśmy szybko nie otrzymać odpowiedzi. Kiedyś cierpliwość była mocniejszą stroną człowieka. 

„Historia pewnego małżeństwa. Listy Bronisława Malinowskiego i Elsie Masson” pod redakcją Heleny Wayne (córki Malinowskiego) w tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott to książka, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Książka wypełniona listami i kilkoma fragmentami osobistych dzienników, jakie pisali do siebie Bronisław Malinowski i Elsie Masson, zdumiewa i wciąga na długie godziny. Podczas lektury towarzyszyło mi niezmiennie uczucie podglądacza, osoby nieuprawnionej do czytania osobistych i intymnych listów dwojga kochających się ludzi. Nie mogłam się opędzić od tego uczucia. Zapewne powodem tego stanu był fakt, że zaglądam komuś w jego prywatne sprawy, a czynić tego nie lubię. (Choć wiem, że dziś właśnie podglądactwo jest w cenie, na tym bazuje cała szatańska maszyneria telewizji i kolorowych gazetek.) Z drugiej jednak strony listy pisane przez obojga tworzyły niezwykle wyczerpujący portret ludzi, których połączyło silne uczucie. Ten portret okazał się na tyle fascynujący, że nie zwracałam uwagi na moje odczucia. A skoro córka państwa Malinowskich postanowiła upublicznić korespondencję swoich rodziców, to dlaczego ja się czuję nieswojo?!

Z listów obojga bije olbrzymia inteligencja. To nie są listy pisane na kolanie, na szybko, nieuważnie. W tych listach osoba pisząca, czy to Bronisław Malinowski, czy też Elsie Masson, skrupulatnie, szczerze i z ogromną dbałością przekazuje drugiej osobie wiadomości o swoim życiu, swojej pracy, zdrowiu, znajomych, ale również o kwestiach dotyczących spraw gospodarczych i politycznych.  Tu powinnam dodać, że listy, które czytamy, są z lat 1916-1935, a więc z burzliwego okresu historycznego (m in. I wojna światowa, brak Polski na mapach świata!)  Listy pisane były niemal z każdego miejsca, w którym akurat przebywali oboje małżonkowie. Przez Malinowskiego z wysp Melanezji, ze Stanów Zjednoczonych, gdzie wygłaszał cykl wykładów, z Afryki Południowej, gdzie prowadził badania terenowe, z Londynu, gdzie pracował. Elsie pisała z różnych zakątków Europy, z Włoch, z Austrii, z uzdrowisk i sanatoriów, które pod koniec życia, w związku z ciężką chorobą, stawały się jej domami.

Obszerność tego tomu listów wydaje się niewiarygodna. Tyle z nich ocalało, tak wiernie odzwierciedlają koleje losów dwojga kochających się ludzi. Niemal w każdym liście jedno zapewnia drugie o swojej miłości, przywiązaniu, tęsknocie. Wyraża zainteresowanie sprawami, które go omijają.

Szczególnie uderzył mnie fakt, że małżeństwo Elsie i Bronisława w dużej mierze polegało na rozłące, a listy stawały się łącznikiem, który nadawał temu małżeństwu sens trwania. Nie bałabym się nawet określić ich mianem małżeństwa korespondencyjnego. Tak mało przebywali ze sobą, tak często Bronisław wyjeżdżał, niekiedy na wielomiesięczne podróże, tak rzadko ich trzy córki: Józefa, Wanda i Helena, mogły nacieszyć się rodzicami. 

Nazwisko Bronisława Malinowskiego jest znane w świecie naukowym. Chyba każdy wie, że był antropologiem, który prowadził badania terenowe na wyspach Melanezji.
 „Stworzył on podstawy teorii funkcjonalistycznej oraz tzw. brytyjskiej antropologii społecznej. Wprowadził nowy styl pracy terenowej, którym było długotrwałe i głębokie zetknięcie z badaną społecznością. W okresie od czerwca 1915 do maja 1916 roku i od października 1917 do października 1918 roku prowadził badania na Wyspach Trobriandzkich, które zaowocowały wieloma pracami teoretycznymi, m.in. Argonauci Zachodniego Pacyfiku oraz Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji.”
Cytat z Wikipedii

Nie jestem specjalnie wielką znawczynią antropologii, ale podróże, szczególnie w miejsca, których zapewne nigdy w życiu nie zobaczę, interesują mnie bardzo. Zawsze podziwiałam naukowców i podróżników za ich pasje. Po lekturze „Historii pewnego małżeństwa…” do osób, które podziwiam dołącza Bronisław Malinowski.

Pełna podziwu jestem również dla uczucia, które połączyło Elsie i Bronisława Malinowskich. 

niedziela, 10 lutego 2013

"Wilczyce" - Aneta Borowiec

„Wilczyce” Anety Borowiec to książka w sam raz na letni urlop. Najlepiej, aby był to urlop gdzieś na wsi, w starym drewnianym domu z wielkim ogrodem. I ten dom koniecznie musi mieć strych i drewniany płot. I w tym domu koniecznie powinni mieszkać mili dziadkowie. Babcia musowo musi umieć robić lemoniadę. Ech... Zamarzył mi się taki sielski urlop.

No cóż. „Wilczyce” przeczytałam w lutym, zimnym i śnieżnym miesiącu.  I zatęskniłam za gorącym latem, choć ja należę do tej grupy ludzi, którzy kochają zimę. Ot, ironia losu.

Aneta Borowiec napisała powieść dla kobiet, tego akurat jestem pewna. Ale ta powieść nie jest zwykłym babskim czytadłem. Jest inteligentnie i finezyjnie skonstruowaną opowieścią, o prostej fabule, wciągającą i zastanawiającą. Natalia, bohaterka powieści, ucieka przed rzeczywistością. Ucieka w poszukiwaniu samej siebie. Łatwo się domyślić, że powodem tej ucieczki jest mężczyzna. Łatwo się domyślić, że ucieczka ma jej pomóc w ogarnięciu się, w podjęciu właściwej decyzji. Zaskoczeniem jest jednak odkrywanie rodzinnej tajemnicy, trudnej i bolesnej prawdy o swoich przodkach. Natalia odkrywa własne korzenie, własną tożsamość, przyczynę takich a nie innych zachowań swoich rodziców i dziadków. Ucieczka z miasta na wieś w celu leczenia złamanego serca okazuje się zbawiennym zabiegiem nie tylko dla niej.

Ile jest takich Natalii wśród nas, ile jest takich Wilczyc w naszym kraju? Z pewnością tysiące. Aneta Borowiec uwieczniła jedną z nas, kobiet pamiętających dzieciństwo na wsi u dziadków, pamiętającą topiący się asfalt od gorącego powietrza. Natalia to przedstawicielka pokolenia 30+. Wychowana w PRL-u, dorastająca w czasach różnych zawirowań. Mająca trudne relacje z własną matką.

Zaletą powieści Anety Borowiec jest brak sentymentalizmu, brak tkliwych i łzawych scen. W zamian dostajemy rzeczową i treściwą fabułę. Dodatkowym atutem jest tempo akcji, niby coś się dzieje, a jednak odnosi się wrażenie, że czas płynie wolniej. Wszystko jest, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, spowite leniwym i gorącym letnim powietrzem. Nad „Wilczycami” unosi się nastrojowa aura, pachnące kwitnącą lawendą powietrze. Nic nie poradzę na to, że ten klimat mną zawładnął. Lawenda i lemoniada tak na mnie wpłynęły…

Polecam „Wilczyce” na lato. Koniecznie właśnie na lato! Wtedy, kiedy będzie pachniała lawenda i będziecie mogli sięgać po zimną lemoniadę!

sobota, 2 lutego 2013

"Amsterdam" - Ian McEwan

W 1998 roku Ian McEwan za powieść „Amsterdam” otrzymał Booker Prize, najbardziej prestiżową brytyjską nagrodę literacką. Nie znam uzasadnienia werdyktu komisji przyznającej tę nagrodę, ale miałam właśnie okazję przeczytać „Amsterdam” i swoje zdanie na temat książki mam.  Jest to świetnie skomponowana tragikomedia, którą czyta się ekspresowo. McEwan nie nuży czytelnika zbędnymi wątkami, tylko błyskotliwie zabawia skondensowaną fabułą. „Amsterdam” ma zaledwie 220 stron, które obfitują w wartką akcję, niemalże sensacyjną. Ktoś inny, gdyby wpadł na pomysł tej fabuły, mógłby rozpisać się na dwa razy więcej stron i tym samym zabiłby lekturę. McEwan skupił się na doskonałej intrydze i uniknął dłużyzn. Mój zachwyt na formą jest równie duży, jak zachwyt nad treścią. A raczej nad świetnym pomysłem na fabułę. Mamy tu do czynienia z czarnym humorem, bo inaczej nie nazwę pomysłu pisarza.

Oto po śmierci Molly Lane jej byli kochankowie zostają wciągnięci w pędzący wir zdarzeń. Kompozytor Clive Linley pracuje nad wielką symfonią, mającą uświetnić wejście w nowe milenium, ale praca idzie mu ciężko. Vernon Halliday, redaktor naczelny poważnego brytyjskiego dziennika, przygotowuje druk artykułu, który wywoła skandal obyczajowy w politycznym świecie. Julian Garmony, minister spraw zagranicznych, kandydat na premiera, zostaje wplątany w ten skandal, a właściwie staje się jego bohaterem. Wszyscy muszą się liczyć z konsekwencjami swoich czynów. Wszyscy wpadają w sidła własnych kompleksów. Tragikomiczny finał ma miejsce w Amsterdamie.

Fabuła jest dość prosta, brak tu spektakularnych zwrotów akcji, największym atutem jest genialna narracja i lekki styl. Co ważne, dotyka ona moralnych dylematów, kładzie nacisk na egoistyczne i interesowne skłonności człowieka, które w efekcie mogą przynieść nieprzewidywalne skutki.

McEwan ujął mnie tą lekkością pióra i diabelskim humorem. Pomyli się ten, który sądzi, że w tej powieści brak głębszego tła. Otóż pod warstwą fabuły kryje się spora doza refleksji nad istotą przyjaźni, szacunku, władzy i zemsty. „Amsterdam” obnaża działania dziennikarzy, którzy potrafią zniszczyć karierę ważnych osobistości, piętnuje również świat polityków, w którym prym wiedzie prywata i hipokryzja.

Nie wiem, czy „Amsterdam” został już sfilmowany. Ale jestem przekonana, że na podstawie książki Iana McEwana powstałby znakomity film sensacyjno-komediowy.